**********************************************************
Przy okazji Chce się żyć Pieprzycy – dyskusje żenujące w gruncie rzeczy, ponieważ demaskujące, jaki nadal mamy z "nimi" problem. Tak, "my" z "nimi", co daje dwie grupy, a kryterium podziału jest "sprawność”, którą wystarczy zastąpić słowem "zdatność", żeby w sposób naturalny pojawiło się pytanie: do czego? Czy nie do bycia człowiekiem? Kto jest "pełno-", a kto "niepełnosprawny" w swoim własnym, pojedynczym człowieczeństwie? I czy muszę kontynuować poprzez wykazywanie, do czego można użyć zdrowych rąk, oczu, nóg?
Zamiast tego lepszy będzie krótki zapis, jaki zrobił Oskar Baum - niewidomy przyjaciel Franza Kafki - dotyczący ich pierwszego spotkania, który trafia w sedno sprawy. Jest początek XX wieku:
"Głębokie wrażenie pozostawił na mnie pierwszy ruch, jaki uczynił Kafka, wchodząc do mego pokoju. Wiedział, że przychodzi do niewidomego. I skłonił się przede mną n i e m o, gdy mi go Brod przedstawiał. Mogłoby się zdawać, że była to wobec m n i e, który przecież gestu tego nie mogłem widzieć, niedorzeczna formalność. Tymczasem jego gładko na przedział uczesana głowa dotknęła lekko mego czoła, widocznie wskutek mojego równoczesnego, nieco zbyt gwałtownego ukłonu. Poczułem wzruszenie, którego powód od pierwszej chwili był dla mnie jasny. Oto pierwszy człowiek spośród wielu ludzi, z którymi się zetknąłem, potraktował moje upośledzenie jako coś, co jest wyłącznie moją sprawą – i dał temu wyraz nie przez wzgląd na mnie, nie przez przystosowanie się, nie przez najmniejszą choćby zmianę swego zachowania.
Taki był właśnie. Tak odczuwało się jego prosty i naturalny sposób bycia, nie poddający się nakazom utartych form i konwencji. Jego surowy, chłodny dystans górował nad potoczną dobrocią (którą zazwyczaj przy pierwszych spotkaniach z ludźmi rozpoznaję w nadmiernym bez powodu cieple słów, intonacji, uścisku dłoni) głębią człowieczeństwa."
**********************************************************
niedziela, 27 października 2013
czwartek, 24 października 2013
książka musi być siekierą na zamarznięte morze w nas
**********************************************************
Nieprawdopodobny hardcore o "starotestamentowym" rozmachu, przez co rozumiem totalność w ogarnianiu ludzkiej kondycji - jej bogactwa, które poraża - bez przekłamań i ulg, bez jakichkolwiek filtrów, wynikających choćby z przynależności do opisywanego gatunku. Niesamowity instynkt, nieustraszoność i śmiałość, prowadzące często konsumenta do refluksu, który komplikuje proces trawienia. To Płatonow. I zawdzięczam go w zasadzie Pilchowi, który w swojej słynnej literackiej jedenastce wszechczasów właśnie jego umieścił na pierwszym miejscu – Płatonowa.
Pilch ma rację, gdy mówi, że bardzo chciałby tak pisać, jak Płatonow, ale pisze inaczej. Pilch rozbraja wygenerowaną grozę poprzez skłonność (a może zasadę, która go nie opuszcza, bo jest JEGO, przynależy do jego stylu) do dygresji, która chroni i pozwala atakowanemu zebrać siły.
W jego ostatniej powieści (Wiele demonów) można - zgodnie z obietnicą - rzeczywiście znaleźć wiele biesów. I dygresji oczywiście równie wiele. W każdym razie czyta się ją wartko, wręcz się płynie do ostatniej strony, a wtedy - ku własnemu zaskoczeniu - ogarnia człeka tęsknota za tym światem-za-światem-ludzi-duchów, który okazuje się nagle tak bardzo namacalny, że go brak.
Tendencyjnie wyodrębniłam z całości tylko jeden kawałek, jeden cytat (btw Płatonowa źle się cytuje – miałoby się ochotę/potrzebę przytaczać całe połacie tekstu).
Więc z Wielu demonów właśnie to:
"Ty tylko jesteś i twój Duch półżywy, początek bólu zbliża się do ciebie, cienie spod wieży ruszają w twoją stronę. Od teraz tysiąc, sto tysięcy razy będziesz sobie wyobrażał jej powrót, ale ona nie wróci. Minuty bez niej, miesiące bez niej. Wtorek bez niej, środa bez niej, czwartek bez niej, piątek bez niej. Dalej szkoda gadać, w koło rzecz biegnie. Będziesz się uczył żyć bez niej, będziesz się uczył spać bez niej, budzić się bez niej, wstawać bez niej. Bez niej straciłeś władzę w nogach, będziesz się uczył chodzić bez niej. Będziesz się uczył jeść bez niej, czytać bez niej, ubierać się bez niej. Bez niej oślepłeś, będziesz się uczył spoglądać na świat bez niej. Bez niej zaczniesz się dusić, minie sporo – w najlepszym razie – miesięcy, zanim nauczysz się oddychać bez niej. Płytko, bo płytko, ale na wegetację wystarczy. Będziesz miał na wszystkie nauki bezmiar poranków, zmierzchów, nocy i ciągnących się jak lata dni. Czas wreszcie zwolni i zaznasz grozy tej powolności."
Jerzy Pilch, Wiele demonów
**********************************************************
Nieprawdopodobny hardcore o "starotestamentowym" rozmachu, przez co rozumiem totalność w ogarnianiu ludzkiej kondycji - jej bogactwa, które poraża - bez przekłamań i ulg, bez jakichkolwiek filtrów, wynikających choćby z przynależności do opisywanego gatunku. Niesamowity instynkt, nieustraszoność i śmiałość, prowadzące często konsumenta do refluksu, który komplikuje proces trawienia. To Płatonow. I zawdzięczam go w zasadzie Pilchowi, który w swojej słynnej literackiej jedenastce wszechczasów właśnie jego umieścił na pierwszym miejscu – Płatonowa.
Pilch ma rację, gdy mówi, że bardzo chciałby tak pisać, jak Płatonow, ale pisze inaczej. Pilch rozbraja wygenerowaną grozę poprzez skłonność (a może zasadę, która go nie opuszcza, bo jest JEGO, przynależy do jego stylu) do dygresji, która chroni i pozwala atakowanemu zebrać siły.
W jego ostatniej powieści (Wiele demonów) można - zgodnie z obietnicą - rzeczywiście znaleźć wiele biesów. I dygresji oczywiście równie wiele. W każdym razie czyta się ją wartko, wręcz się płynie do ostatniej strony, a wtedy - ku własnemu zaskoczeniu - ogarnia człeka tęsknota za tym światem-za-światem-ludzi-duchów, który okazuje się nagle tak bardzo namacalny, że go brak.
Tendencyjnie wyodrębniłam z całości tylko jeden kawałek, jeden cytat (btw Płatonowa źle się cytuje – miałoby się ochotę/potrzebę przytaczać całe połacie tekstu).
Więc z Wielu demonów właśnie to:
"Ty tylko jesteś i twój Duch półżywy, początek bólu zbliża się do ciebie, cienie spod wieży ruszają w twoją stronę. Od teraz tysiąc, sto tysięcy razy będziesz sobie wyobrażał jej powrót, ale ona nie wróci. Minuty bez niej, miesiące bez niej. Wtorek bez niej, środa bez niej, czwartek bez niej, piątek bez niej. Dalej szkoda gadać, w koło rzecz biegnie. Będziesz się uczył żyć bez niej, będziesz się uczył spać bez niej, budzić się bez niej, wstawać bez niej. Bez niej straciłeś władzę w nogach, będziesz się uczył chodzić bez niej. Będziesz się uczył jeść bez niej, czytać bez niej, ubierać się bez niej. Bez niej oślepłeś, będziesz się uczył spoglądać na świat bez niej. Bez niej zaczniesz się dusić, minie sporo – w najlepszym razie – miesięcy, zanim nauczysz się oddychać bez niej. Płytko, bo płytko, ale na wegetację wystarczy. Będziesz miał na wszystkie nauki bezmiar poranków, zmierzchów, nocy i ciągnących się jak lata dni. Czas wreszcie zwolni i zaznasz grozy tej powolności."
Jerzy Pilch, Wiele demonów
**********************************************************
środa, 23 października 2013
Jak to czynił wiele razy, szedł raz wielbłąd do oazy
(o tym, że mięso jest smutne)
**********************************************************
"Dotarłszy do wyschłej rzeki Kunia-darii, Nazar Czagatajew spostrzegł wielbłąda, który siedział w pozycji człowieka, wsparty przednimi nogami o wydmę. Był chudy, garby mu obwisły, czarne oczy spoglądały nieśmiało, pełne mądrości i smutku. Czagatajew podszedł blisko, ale wielbłąd nie zwrócił na niego uwagi pochłonięty śledzeniem martwych traw, niesionych podmuchem wiatru – czy uda mu się którąś pochwycić, czy przemkną. Jedno źdźbło zatrzymało się tuż przy jego pysku, wielbłąd podniósł je wargami, zżuł i przełknął. W pewnej odległości pełzło okrągłe perekotypole, wielbłąd wodził za tą dużą ruchliwą rośliną oczami zgłodniałymi od nadziel, lecz perekotypole ominęło go z daleka. Wówczas zwierzę zamknęło oczy, gdyż nie wiedziało, jak się płacze.
Czagatajew obejrzał dokładnie wielbłąda, który był wychudzony z głodu i choroby, sierść mu prawie wszystka wyliniała, tylko tu i ówdzie zostały mizerne kłaki i dlatego dygotał, nienawykły do zimna. Zapewne jakaś karawana pozbyła się go w drodze, ponieważ nie mógł już udźwignąć juków, lub może właściciel zginął gdzieś na pustyni, a zwierzę czekało na niego, dopóki nie wyczerpał się w nim zapas sił. Nie mogąc już chodzić, wielbłąd wspierał się na przednich nogach i z lekka się podnosił, żeby widzieć źdźbła, które wiatr pędził w jego stronę, i w porę je pochwycić. Gdy wiatru nie było, zamykał oczy, nie chcąc daremnie wysilać wzroku, i zapadał w drzemkę. Kłaść się też nie chciał, bo nie zdołałby się już podźwignąć, i tak oto trwał w pozycji siedzącej, czujny, to znów półprzytomny, dopóki śmierć nie powaliłaby go na piasek lub jakieś zwierzątko pustynne nie dobiło jednym ciosem malutkiej łapki. (…)
Czagatajew długo siedział obok wielbłąda przyglądając mu się z pełnym zrozumienia współczuciem. Potem podniósł kilka naręczy perekotypola i nakarmił biedaka. (…)
Zapadł wieczór. Czagatajew nazbierał trawy i karmił wielbłąda, póki ten nie położył głowy na ziemi i nie zasnął mocnym snem nowego życia. Nadchodziła noc, a z nią chłód. Czagatajew zjadł kilka placków ze swojego worka, po czym przytulił się do wielbłąda, grzejąc się przy jego boku, i zaczął drzemać. (…)
Po sześciu dniach wędrówki wzdłuż koryta Kunia-darii Czagatajew ujrzał Sary-kamysz. Przez cały ten czas wiódł za sobą wielbłąda, który szedł już o własnych siłach, ale nie mógł jeszcze nieść na swoim grzbiecie człowieka.(…)
Kilka dni stracił, błąkając się w poszukiwaniu ludzi. Wielbłąd z własnej woli chodził za nim trop w trop. (…)
Czagatajew nocował w pustynnych miejscach, dojadał resztki żywności, nie dbał jednak o to, gdyż własne dobro było mu obojętne. (…)
Ruszyli obaj z wielbłądem w dalszą drogę do Ustiurtu, gdzie u stóp wzniesienia żył samotnie zapomniany starzec. Mieszkał w ziemiance wygrzebanej w suchym zboczu. (…) Nazywał się Sufian. (..) Czagatajew spędził noc u Sufiana.
Następnego dnia Czagatajew i Sufian wyruszyli na poszukiwanie zaginionego narodu. Wielbłąd poszedł za nimi, bojąc się samotności. (…)
Po czterech dniach Sufian i Czagatajew byli tak wygłodzeni, że zaczęły im się zwidywać sny, podczas kiedy nogi ich szły dalej, a oczy widziały biały dzień. Wielbłąd nie opuszczał ludzi, trzymając się jednak w pewnym oddaleniu, tam gdzie po drodze znajdował trochę trawy. Sufian wpatrywał się w swoje pływające sny bez cienia nadziei, a Czagatajew to uśmiechał się do nich, to przygasał z wyrazem cierpienia. Dotarłszy do odnogi Dariałyk koło Mangyrczadaru, dwaj wędrowcy zatrzymali się na nocleg: Sufian rozbełtał wodę przy brzegu, bo zmącona była gęściejsza i bardziej pożywna, po czym napili się obaj i legli w małej pieczarze, żeby ciało mogło zapomnieć, że żyje, i aby prędzej minęła noc. Zbudziwszy się rano, Czagatajew spostrzegł martwego wielbłąda. Leżał w pobliżu z nieruchomą, szklaną źrenicą, na poderżniętym gardle zakrzepła krew. Sufian grzebał w jego wnętrznościach jak w czarodziejskiej torbie, wyciągając świeże kęsy i zaspokajając głód. Czagatajew również podczołgał się do wielbłąda – z otwartego brzucha wiało ciepłem i sytością, krew jeszcze kapała, płynąc szczelinami w głębokich wąwozach jego tułowia, życie uchodziło powoli. Najadłszy się do syta, zasnęli z poczuciem błogości i zbudzili się nieprędko.
Następnie ruszyli dalej – w rozlewiska delty Amudarii. Wzięli ze sobą zapas wielbłądziego mięsa, lecz Czagatajew jadł bez apetytu; przykro mu było żywić się mięsem smutnego zwierzęcia, wydawało mu się, że ono również jest członkiem ludzkiej społeczności."
Andriej Płatonow, Dżan
**********************************************************
"Dotarłszy do wyschłej rzeki Kunia-darii, Nazar Czagatajew spostrzegł wielbłąda, który siedział w pozycji człowieka, wsparty przednimi nogami o wydmę. Był chudy, garby mu obwisły, czarne oczy spoglądały nieśmiało, pełne mądrości i smutku. Czagatajew podszedł blisko, ale wielbłąd nie zwrócił na niego uwagi pochłonięty śledzeniem martwych traw, niesionych podmuchem wiatru – czy uda mu się którąś pochwycić, czy przemkną. Jedno źdźbło zatrzymało się tuż przy jego pysku, wielbłąd podniósł je wargami, zżuł i przełknął. W pewnej odległości pełzło okrągłe perekotypole, wielbłąd wodził za tą dużą ruchliwą rośliną oczami zgłodniałymi od nadziel, lecz perekotypole ominęło go z daleka. Wówczas zwierzę zamknęło oczy, gdyż nie wiedziało, jak się płacze.
Czagatajew obejrzał dokładnie wielbłąda, który był wychudzony z głodu i choroby, sierść mu prawie wszystka wyliniała, tylko tu i ówdzie zostały mizerne kłaki i dlatego dygotał, nienawykły do zimna. Zapewne jakaś karawana pozbyła się go w drodze, ponieważ nie mógł już udźwignąć juków, lub może właściciel zginął gdzieś na pustyni, a zwierzę czekało na niego, dopóki nie wyczerpał się w nim zapas sił. Nie mogąc już chodzić, wielbłąd wspierał się na przednich nogach i z lekka się podnosił, żeby widzieć źdźbła, które wiatr pędził w jego stronę, i w porę je pochwycić. Gdy wiatru nie było, zamykał oczy, nie chcąc daremnie wysilać wzroku, i zapadał w drzemkę. Kłaść się też nie chciał, bo nie zdołałby się już podźwignąć, i tak oto trwał w pozycji siedzącej, czujny, to znów półprzytomny, dopóki śmierć nie powaliłaby go na piasek lub jakieś zwierzątko pustynne nie dobiło jednym ciosem malutkiej łapki. (…)
Czagatajew długo siedział obok wielbłąda przyglądając mu się z pełnym zrozumienia współczuciem. Potem podniósł kilka naręczy perekotypola i nakarmił biedaka. (…)
Zapadł wieczór. Czagatajew nazbierał trawy i karmił wielbłąda, póki ten nie położył głowy na ziemi i nie zasnął mocnym snem nowego życia. Nadchodziła noc, a z nią chłód. Czagatajew zjadł kilka placków ze swojego worka, po czym przytulił się do wielbłąda, grzejąc się przy jego boku, i zaczął drzemać. (…)
Po sześciu dniach wędrówki wzdłuż koryta Kunia-darii Czagatajew ujrzał Sary-kamysz. Przez cały ten czas wiódł za sobą wielbłąda, który szedł już o własnych siłach, ale nie mógł jeszcze nieść na swoim grzbiecie człowieka.(…)
Kilka dni stracił, błąkając się w poszukiwaniu ludzi. Wielbłąd z własnej woli chodził za nim trop w trop. (…)
Czagatajew nocował w pustynnych miejscach, dojadał resztki żywności, nie dbał jednak o to, gdyż własne dobro było mu obojętne. (…)
Ruszyli obaj z wielbłądem w dalszą drogę do Ustiurtu, gdzie u stóp wzniesienia żył samotnie zapomniany starzec. Mieszkał w ziemiance wygrzebanej w suchym zboczu. (…) Nazywał się Sufian. (..) Czagatajew spędził noc u Sufiana.
Następnego dnia Czagatajew i Sufian wyruszyli na poszukiwanie zaginionego narodu. Wielbłąd poszedł za nimi, bojąc się samotności. (…)
Po czterech dniach Sufian i Czagatajew byli tak wygłodzeni, że zaczęły im się zwidywać sny, podczas kiedy nogi ich szły dalej, a oczy widziały biały dzień. Wielbłąd nie opuszczał ludzi, trzymając się jednak w pewnym oddaleniu, tam gdzie po drodze znajdował trochę trawy. Sufian wpatrywał się w swoje pływające sny bez cienia nadziei, a Czagatajew to uśmiechał się do nich, to przygasał z wyrazem cierpienia. Dotarłszy do odnogi Dariałyk koło Mangyrczadaru, dwaj wędrowcy zatrzymali się na nocleg: Sufian rozbełtał wodę przy brzegu, bo zmącona była gęściejsza i bardziej pożywna, po czym napili się obaj i legli w małej pieczarze, żeby ciało mogło zapomnieć, że żyje, i aby prędzej minęła noc. Zbudziwszy się rano, Czagatajew spostrzegł martwego wielbłąda. Leżał w pobliżu z nieruchomą, szklaną źrenicą, na poderżniętym gardle zakrzepła krew. Sufian grzebał w jego wnętrznościach jak w czarodziejskiej torbie, wyciągając świeże kęsy i zaspokajając głód. Czagatajew również podczołgał się do wielbłąda – z otwartego brzucha wiało ciepłem i sytością, krew jeszcze kapała, płynąc szczelinami w głębokich wąwozach jego tułowia, życie uchodziło powoli. Najadłszy się do syta, zasnęli z poczuciem błogości i zbudzili się nieprędko.
Następnie ruszyli dalej – w rozlewiska delty Amudarii. Wzięli ze sobą zapas wielbłądziego mięsa, lecz Czagatajew jadł bez apetytu; przykro mu było żywić się mięsem smutnego zwierzęcia, wydawało mu się, że ono również jest członkiem ludzkiej społeczności."
Andriej Płatonow, Dżan
**********************************************************
czwartek, 17 października 2013
Rozpatrzmy pana psyche okiem bezstronnym, jak wątrobę lub żołądek
**********************************************************
Brnięcia w rosyjskich klasyków ciąg dalszy – ale finisz już, bo odpadam jednak. W takiej dawce moje "drobne ciałko, rachityczne i cherlawe jak ciało chruściela" (Czechow) nie daje rady po prostu dłużej tego znosić, choć Márai przegiął zdecydowanie z tą histeryczną reakcją na Dramat na polowaniu, co wykazała autopsja. To jego dziennikowe oburzenie spełniło za to świetnie inną funkcję - wzmacniającą jego własny wizerunek, kreowany konsekwentnie, jako humanisty, intelektualisty, obywatela zachodniej cywilizacji, którym bez wątpienia był. Czechowowi to i tak nie zaszkodziło, ponieważ Anton Czechow – lekarz, psychiatra i nieściemniony liryk (z zawodu, z fascynacji i z talentu) – obroni się zawsze.
Co do samego Dramatu – to o zbrodnię i karę chodzi tu w równym stopniu, jak o wiele innych rzeczy, więc nie zamierzam psuć nikomu zabawy. I dlatego nie zdradzę zbyt wiele, może tyle tylko, kto n i e zabił – że sympatyczny szaleniec, słaby starzec, "którego maleńka główka, osadzona na długiej, cienkiej szyjce o wydatnej grdyce, chybotała niczym domek dla szpaków na wietrze" na pewno nie jest mordercą. To musiał być ktoś silny, gdyż ofiara miała "na głowie, na granicy kości skroniowej i ciemieniowej, ranę długości półtora cala i sięgającą kości”, której „brzegi były nierówne, postrzępione (…), zadaną tępym narzędziem, prawdopodobnie, rękojeścią sztyletu. Na szyi, na wysokości kręgu szyjnego, widoczna była czerwona pręga w kształcie półkola (...). Na całej długości pręgi występowały uszkodzenia skóry i nieznaczne podskórne wylewy krwi. Na lewej ręce, o werszek nad nadgarstkiem, znaleziono cztery sińce: jeden od spodu i pozostałe trzy z wierzchu. Spowodował je ucisk najprawdopodobniej palców, co potwierdza okoliczność, że na jednym z sińców dostrzeżono lekkie zadraśnięcie od paznokcia. (…) Między czwartym i piątym żebrem, na linii, którą można by poprowadzić w myśli od pachy prostopadle w dół, znajdowała się duża otwarta rana długości cala. Brzegi jej były równe, jakby przecięte, przesiąknięte rzadką i zakrzepłą krwią. Rana był głęboka. Zadana ostrym narzędziem, a konkretnie, jak wynika z uprzednich ustaleń, kindżałem, którego szerokość odpowiadała wielkości rany." I tak dalej.
Nad tym zmasakrowanym ciałem pochyla się w panice człowiek "o wąskich, gruźliczych ramionach i policzkach zwisających jak dwa gałganki." A także wielu innych potencjalnych sprawców. Na katorgę powędruje jeden z nich. Czy właściwy? Jak sądzicie - czy Czechow może nas łudzić, że nastąpi jakieś oczyszczenie?
**********************************************************
Brnięcia w rosyjskich klasyków ciąg dalszy – ale finisz już, bo odpadam jednak. W takiej dawce moje "drobne ciałko, rachityczne i cherlawe jak ciało chruściela" (Czechow) nie daje rady po prostu dłużej tego znosić, choć Márai przegiął zdecydowanie z tą histeryczną reakcją na Dramat na polowaniu, co wykazała autopsja. To jego dziennikowe oburzenie spełniło za to świetnie inną funkcję - wzmacniającą jego własny wizerunek, kreowany konsekwentnie, jako humanisty, intelektualisty, obywatela zachodniej cywilizacji, którym bez wątpienia był. Czechowowi to i tak nie zaszkodziło, ponieważ Anton Czechow – lekarz, psychiatra i nieściemniony liryk (z zawodu, z fascynacji i z talentu) – obroni się zawsze.
Co do samego Dramatu – to o zbrodnię i karę chodzi tu w równym stopniu, jak o wiele innych rzeczy, więc nie zamierzam psuć nikomu zabawy. I dlatego nie zdradzę zbyt wiele, może tyle tylko, kto n i e zabił – że sympatyczny szaleniec, słaby starzec, "którego maleńka główka, osadzona na długiej, cienkiej szyjce o wydatnej grdyce, chybotała niczym domek dla szpaków na wietrze" na pewno nie jest mordercą. To musiał być ktoś silny, gdyż ofiara miała "na głowie, na granicy kości skroniowej i ciemieniowej, ranę długości półtora cala i sięgającą kości”, której „brzegi były nierówne, postrzępione (…), zadaną tępym narzędziem, prawdopodobnie, rękojeścią sztyletu. Na szyi, na wysokości kręgu szyjnego, widoczna była czerwona pręga w kształcie półkola (...). Na całej długości pręgi występowały uszkodzenia skóry i nieznaczne podskórne wylewy krwi. Na lewej ręce, o werszek nad nadgarstkiem, znaleziono cztery sińce: jeden od spodu i pozostałe trzy z wierzchu. Spowodował je ucisk najprawdopodobniej palców, co potwierdza okoliczność, że na jednym z sińców dostrzeżono lekkie zadraśnięcie od paznokcia. (…) Między czwartym i piątym żebrem, na linii, którą można by poprowadzić w myśli od pachy prostopadle w dół, znajdowała się duża otwarta rana długości cala. Brzegi jej były równe, jakby przecięte, przesiąknięte rzadką i zakrzepłą krwią. Rana był głęboka. Zadana ostrym narzędziem, a konkretnie, jak wynika z uprzednich ustaleń, kindżałem, którego szerokość odpowiadała wielkości rany." I tak dalej.
Nad tym zmasakrowanym ciałem pochyla się w panice człowiek "o wąskich, gruźliczych ramionach i policzkach zwisających jak dwa gałganki." A także wielu innych potencjalnych sprawców. Na katorgę powędruje jeden z nich. Czy właściwy? Jak sądzicie - czy Czechow może nas łudzić, że nastąpi jakieś oczyszczenie?
**********************************************************
wtorek, 15 października 2013
Świeży pomysł na korpo-mundurki (designerskie)
**********************************************************
"Wszyscy inżynierowie aż do Nowego europejskiego Roku gorliwie pod kierunkiem Perry’ego pracowali nad planami roboczymi, sporządzali wykazy materiałów zużytych na budowę i zestawienia ludzkich zasobów, a także projektowali na różne sposoby, jak bezpiecznie przepuścić wiosenne wody przez śluzy.
Perry napisał do cara raport, w którym wyłuszczył całą historię robót, podkreślił fatalny brak sił roboczych i wyraził wątpliwość, czy wszystko skończy się pomyślnie. (…)
Powinieneś twardziej pełnić moją wolę i surowo napędzać podwładnych do roboty, żeby nikt nie mógł ważyć się na nieposłuszeństwo: czy to cudzoziemski majster, czy też chłopstwo – [odpisał car]. (…)
Perry wiedział, że car Piotr nakazywał w Petersburgu inżynierom, którzy budowali okręty, aby ubierali się w czarne, grzebalne obleczenia. Jeśli wodowanie i próbny rejs nowego okrętu udawały się, car dawał inżynierowi w zależności od pojemności okrętu sto albo i więcej rubli w nagrodę i własnoręcznie zdejmował z inżyniera ową śmiertelną koszulę. Jeśli zaś okręt miał przeciek i przechylał się bez powodu albo gorzej jeszcze – jeśli tonął przy brzegu, wtedy car takich majstrów niechybnie skazywał na ścięcie.
Perry nie bał się utraty głowy, choć się z tym liczył."
**********************************************************
"Wszyscy inżynierowie aż do Nowego europejskiego Roku gorliwie pod kierunkiem Perry’ego pracowali nad planami roboczymi, sporządzali wykazy materiałów zużytych na budowę i zestawienia ludzkich zasobów, a także projektowali na różne sposoby, jak bezpiecznie przepuścić wiosenne wody przez śluzy.
Perry napisał do cara raport, w którym wyłuszczył całą historię robót, podkreślił fatalny brak sił roboczych i wyraził wątpliwość, czy wszystko skończy się pomyślnie. (…)
Powinieneś twardziej pełnić moją wolę i surowo napędzać podwładnych do roboty, żeby nikt nie mógł ważyć się na nieposłuszeństwo: czy to cudzoziemski majster, czy też chłopstwo – [odpisał car]. (…)
Perry wiedział, że car Piotr nakazywał w Petersburgu inżynierom, którzy budowali okręty, aby ubierali się w czarne, grzebalne obleczenia. Jeśli wodowanie i próbny rejs nowego okrętu udawały się, car dawał inżynierowi w zależności od pojemności okrętu sto albo i więcej rubli w nagrodę i własnoręcznie zdejmował z inżyniera ową śmiertelną koszulę. Jeśli zaś okręt miał przeciek i przechylał się bez powodu albo gorzej jeszcze – jeśli tonął przy brzegu, wtedy car takich majstrów niechybnie skazywał na ścięcie.
Perry nie bał się utraty głowy, choć się z tym liczył."
Andriej Płatonow, Epifańskie śluzy
**********************************************************
niedziela, 13 października 2013
Pociąg do Kościukiewicza
**********************************************************
Światu pocą się ręce i dostaje gorączki z powodu ekscytacji swoimi obsesjami i "sprawkami" o karykaturalnym raczej wymiarze, a ich cechuje dystans, chłód perspektywy. Płacą za to często dużą cenę. Są w pewnym sensie kosmitami, outsiderami, których na mentalną izolację skazuje samoświadomość, ponadprzeciętna dojrzałość, wynikająca zwykle z jakichś traum. Opancerzyli się, ale niezdejmowanie pancerza okazuje się zazwyczaj niemożliwe. Tacy bohaterowie są dla mnie - jako odbiorcy - poważnie pociągający, na granicy zakochania. Coetzee ma wielką wprawę, wręcz metodę, w generowaniu takich typów. Bator chyba czytała Coetzeego, który na sto procent czytał Kafkę (około tysiąc razy). I klasyków rosyjskich, to wiadomo. I Kierkegaarda też. Wszystko to u niego czysto słychać ("Więc tak wygląda koniec? Jak szczur? Co za hańba!").
A ostatnio w polskim filmie - Chyra i Kościukiewicz są tacy u Szumowskiej ("W imię…"). Uwielbiam (zwłaszcza dwóch ostatnich:).
**********************************************************
Światu pocą się ręce i dostaje gorączki z powodu ekscytacji swoimi obsesjami i "sprawkami" o karykaturalnym raczej wymiarze, a ich cechuje dystans, chłód perspektywy. Płacą za to często dużą cenę. Są w pewnym sensie kosmitami, outsiderami, których na mentalną izolację skazuje samoświadomość, ponadprzeciętna dojrzałość, wynikająca zwykle z jakichś traum. Opancerzyli się, ale niezdejmowanie pancerza okazuje się zazwyczaj niemożliwe. Tacy bohaterowie są dla mnie - jako odbiorcy - poważnie pociągający, na granicy zakochania. Coetzee ma wielką wprawę, wręcz metodę, w generowaniu takich typów. Bator chyba czytała Coetzeego, który na sto procent czytał Kafkę (około tysiąc razy). I klasyków rosyjskich, to wiadomo. I Kierkegaarda też. Wszystko to u niego czysto słychać ("Więc tak wygląda koniec? Jak szczur? Co za hańba!").
A ostatnio w polskim filmie - Chyra i Kościukiewicz są tacy u Szumowskiej ("W imię…"). Uwielbiam (zwłaszcza dwóch ostatnich:).
**********************************************************
środa, 9 października 2013
co jest w cenie
**********************************************************
- Po ile cynie?
- Co w cenie?
- Pytam, po ile te cynie?
- Ale c o w cenie?
- Te kwiatki – kobieta pokazuje w końcu palcem.
- Aaa, te? 3 złote, bardzo ładne astry.
Żul, sprzedający co popadnie dorywczo przy placu, hasał po polach cyniowych, sądząc, że kitra astry. Zna kilka słów na 'cy', ale raczej nie w kontekście roślinnym. Kobieta jest cierpliwa: no problem, mogą być astry, ale za złoty pięćdziesiąt. Żul: moja strata, mówi, niech będzie zeta pięćdziesiąt. Nie ma dramatu. Zgoda. Choć naruszenie prawa jest.
Żul się myli, ponieważ już za chwilę okazuje się, że dramat j e s t. I to taki, który się rozgrywa wraz z naruszeniem prawa o wiele bardziej drastycznym niż te jego "gospodarcze" przekręty. Jak również z towarzyszeniem całej masy innych perturbacji. To znaczy potencjalnie, bo nie czytałam niestety. Za szybą wystawową księgarni, którą mijam, miga mi ładnie wydany Dramat na polowaniu, który jest wbrew pozorom powieścią, na dodatek kryminalną, jedyną napisaną przez Czechowa. Fajny pomysł. Nieźle się wpisuje w falę ogólnej kryminało-manii czytelniczej (w związku z tym wydawniczej też).
Dramatu… nie czytałam, podobnie jak nie czytałam żadnej z wielu powieści Máraiego, oprócz Żaru, który – z tego, co pamiętam - niespecjalnie przypadł mi do gustu. Teraz za to czytam jego Dziennik, który jest w gruncie rzeczy staranną literacką robotą. I ciekawą. Dlatego wiem od wczoraj, że Sándor Márai przeczytał Dramat na polowaniu Czechowa. Zrecenzował go krótko, jadąc jak zwykle po Rosjanach (robi to w Dzienniku przy różnych okazjach), tupiąc i tarabaniąc, żeby odpędzić swój strach przed wielkim "niepojętym", "nieobliczanym", wpisanym jego zdaniem w naturę Rosjan, które budzi w nim lekką odrazę:
"W nocy czytałem Czechowa Dramat na polowaniu. (…) Ten zdyscyplinowany i piszący z głębokim artystycznym instynktem Czechow opisuje świat i przedstawia czytelnikom postaci z krwi i kości, których sposobu myślenia, uczynków, refleksów i trybu życia w ogóle nie sposób "zrozumieć". Sędzia śledczy dopuszcza się morderstwa (...). Wszyscy ciągle są pijani, wpadają do wody, tarzają się w błocie albo leżą na ziemi. Większa część bohaterów zalicza się do inteligencji, a więc nieustannie mówią i czynią rozmaite wyznania, by następnie szaleć w zwierzęcy sposób; noszą europejskie ubrania, ale nie ma Europejczyka, którego refleksy i uczynki byłyby takie same w podobnej sytuacji. Nie ma też pewnie takich Azjatów – ani Chińczyk, ani Hindus tak się nie zachowuje!"
Nowy Czechow. Chyba też przeczytam.
**********************************************************
- Po ile cynie?
- Co w cenie?
- Pytam, po ile te cynie?
- Ale c o w cenie?
- Te kwiatki – kobieta pokazuje w końcu palcem.
- Aaa, te? 3 złote, bardzo ładne astry.
Żul, sprzedający co popadnie dorywczo przy placu, hasał po polach cyniowych, sądząc, że kitra astry. Zna kilka słów na 'cy', ale raczej nie w kontekście roślinnym. Kobieta jest cierpliwa: no problem, mogą być astry, ale za złoty pięćdziesiąt. Żul: moja strata, mówi, niech będzie zeta pięćdziesiąt. Nie ma dramatu. Zgoda. Choć naruszenie prawa jest.
Żul się myli, ponieważ już za chwilę okazuje się, że dramat j e s t. I to taki, który się rozgrywa wraz z naruszeniem prawa o wiele bardziej drastycznym niż te jego "gospodarcze" przekręty. Jak również z towarzyszeniem całej masy innych perturbacji. To znaczy potencjalnie, bo nie czytałam niestety. Za szybą wystawową księgarni, którą mijam, miga mi ładnie wydany Dramat na polowaniu, który jest wbrew pozorom powieścią, na dodatek kryminalną, jedyną napisaną przez Czechowa. Fajny pomysł. Nieźle się wpisuje w falę ogólnej kryminało-manii czytelniczej (w związku z tym wydawniczej też).
Dramatu… nie czytałam, podobnie jak nie czytałam żadnej z wielu powieści Máraiego, oprócz Żaru, który – z tego, co pamiętam - niespecjalnie przypadł mi do gustu. Teraz za to czytam jego Dziennik, który jest w gruncie rzeczy staranną literacką robotą. I ciekawą. Dlatego wiem od wczoraj, że Sándor Márai przeczytał Dramat na polowaniu Czechowa. Zrecenzował go krótko, jadąc jak zwykle po Rosjanach (robi to w Dzienniku przy różnych okazjach), tupiąc i tarabaniąc, żeby odpędzić swój strach przed wielkim "niepojętym", "nieobliczanym", wpisanym jego zdaniem w naturę Rosjan, które budzi w nim lekką odrazę:
"W nocy czytałem Czechowa Dramat na polowaniu. (…) Ten zdyscyplinowany i piszący z głębokim artystycznym instynktem Czechow opisuje świat i przedstawia czytelnikom postaci z krwi i kości, których sposobu myślenia, uczynków, refleksów i trybu życia w ogóle nie sposób "zrozumieć". Sędzia śledczy dopuszcza się morderstwa (...). Wszyscy ciągle są pijani, wpadają do wody, tarzają się w błocie albo leżą na ziemi. Większa część bohaterów zalicza się do inteligencji, a więc nieustannie mówią i czynią rozmaite wyznania, by następnie szaleć w zwierzęcy sposób; noszą europejskie ubrania, ale nie ma Europejczyka, którego refleksy i uczynki byłyby takie same w podobnej sytuacji. Nie ma też pewnie takich Azjatów – ani Chińczyk, ani Hindus tak się nie zachowuje!"
Nowy Czechow. Chyba też przeczytam.
cynie-cy-nie-cynie
**********************************************************
niedziela, 6 października 2013
Ojciec K. oraz jego dzieci, czyli wszyscy jesteśmy hipokrytami
**********************************************************
To temat z mikrofali, odgrzany z pewnych względów, zresztą jako gombrofilka chcę przynajmniej zajawić, co myślę o Kronosie Gombrowicza. A właściwie nie tyle o Kronosie, na temat którego w sensie ścisłym (że się wesprę Pilchową frazą) wypowiedziano już chyba wszystkie możliwe brednie, ile o zjawisku zarzynania autora i jego literatury w imię uzyskania doraźnego efektu w postaci atrakcyjnego produktu, który powinien zostać wrzucony do koszyka przez jak największą liczbę kupujących. To nie jest wiedza tajemna, jak ten efekt uzyskać. Warunkiem podstawowym jest zagranie na prostych instynktach oraz kilka demagogicznych ściem. Chodzi o to, że przy wydaniu Kronosu było tego naprawdę na bogato. A także o głębokość rozjazdu pomiędzy wykreowanym w ramach promocji wielkim halo a nędzą egzystencjalną rzeczywistego materiału, poruszającego właśnie poprzez brak.
Bazowy kit kampanii był taki mianowicie, że Kronos Gombrowicza jest dziełem l i t e r a c k i m (ostatnim, nieznanym, wielkim). Do tego dorzucono historię mitotwórczą: o pożarze i o tym, jak to Rita, żona Witolda, została obarczona tajną misją niezaprzepaszczenia zagadkowej schedy po pisarzu w postaci pliku kartek, przechowywanych przez niego pieczołowicie w żółtej teczce; zobowiązana niejasno do ujawnienia ich światu, w szczególności odbiorcy polskiemu, w swoim czasie. Reszta (last but not least) to już obscena: obietnica hardcore’u, wrzodów, limfy, a także innych płynów ustrojowych, słowem tego, co homo sapiens jako absorbent kultury lubi najbardziej; nadzieja na dotkliwą (bo obrzydliwą) PRAWDĘ o zarozumiałym intelektualiście. Koniec i bomba, proszę państwa, król jest nagi i nie z porcelany, fe.
A teraz prawda faktów, czytelnicze świadectwo, moje własne, w reporterskim skrócie: Kronos nie jest dziełem literackim. To zapiski robione z mozołem, niechlujnie, w zawiły graficznie sposób, tak że odcyfrowanie tych kartek wymagało niekiedy "detektywistycznych zabiegów", jak pisze sam wydawca. Oszustwem było więc lansowanie takiego materiału jako literatury równorzędnej z innymi książkami w dorobku pisarza. Jest to po prostu (i aż) doskonały (niesamowity!) materiał, rejestr zdarzeń, mięso pozbawione skóry - jakiejkolwiek otoczki - cuchnące momentami jak padlina, "inferno interny", pokazane w sposób zredukowany, beznamiętnie (więc również bezlitośnie, bez cienia empatii, auto-empatii), jednak z zachowaniem wszelkich proporcji. Niesamowity materiał – przede wszystkim dla samego Gombra (w swoim czasie), w następnej kolejności dla „biografów”. Jego forma to goły kalendarz, respekt dla przebiegu życia w czasie (rzeczywistym), więc i kierunek oczywisty – od narodzin do śmierci – i nie ma sensu dopatrywać się w tym jakichś szczególnych intencji.
Pytanie – na ile sukcesem można nazwać taki rynkowy skutek, że Kronosa kupili/ kupią ludzie, których Gombro jako pisarz w ogóle nie obchodzi, nie mają pojęcia, co pisał, kim był i gdyby nie ta rozbuchana, "pudelkowa" kampania, w życiu by na tę książkę nie zwrócili uwagi, nie mówiąc już o kupowaniu jej. Więc jeśli sukces tej akcji miał na tym właśnie polegać - że ją kupią, choćby nawet po to, żeby ją potem przegrzebać w niezdrowym podnieceniu, wertować chaotycznie w poszukiwaniu wrzodów na intymnych częściach ciała, jak również "bufoniastych" adnotacji o "wzroście" prestiżu – to jaki to jest sukces? Że (w najlepszym razie) stanie im przed oczami obraz Gombra "siedzącego w Boskim Buenos i wsłuchanego w swoje kiszki" (o drobiazgu, że Gombro siedząc pisał, a także co pisał, nie będzie się pamiętać, bo się pamiętać nie może, gdyż się nie wie, nie ma się świadomości, ponieważ nigdy się tego nie poznało).
Mam jeszcze taką okołokronosową refleksję – jako paradoksalny w kontekście rytualnego zarżnięcia tej książki i jej autora przy pomocy towarzyszącej jej wydaniu kampanii medialnej, odbieram wywód na temat interpretacji jej tytułu (że niby powinien być Chronos i Gombro się pomylił, ale jak tu poprawiać mistrza, więc zachowajmy Kronos, ale odmieniajmy go jak abstrakcję). Bo z tej książki w sposób perfekcyjny zrobiono właśnie Kronosa, najprawdziwszego ojca, który zeżarł własne dzieci.
**********************************************************
To temat z mikrofali, odgrzany z pewnych względów, zresztą jako gombrofilka chcę przynajmniej zajawić, co myślę o Kronosie Gombrowicza. A właściwie nie tyle o Kronosie, na temat którego w sensie ścisłym (że się wesprę Pilchową frazą) wypowiedziano już chyba wszystkie możliwe brednie, ile o zjawisku zarzynania autora i jego literatury w imię uzyskania doraźnego efektu w postaci atrakcyjnego produktu, który powinien zostać wrzucony do koszyka przez jak największą liczbę kupujących. To nie jest wiedza tajemna, jak ten efekt uzyskać. Warunkiem podstawowym jest zagranie na prostych instynktach oraz kilka demagogicznych ściem. Chodzi o to, że przy wydaniu Kronosu było tego naprawdę na bogato. A także o głębokość rozjazdu pomiędzy wykreowanym w ramach promocji wielkim halo a nędzą egzystencjalną rzeczywistego materiału, poruszającego właśnie poprzez brak.
Bazowy kit kampanii był taki mianowicie, że Kronos Gombrowicza jest dziełem l i t e r a c k i m (ostatnim, nieznanym, wielkim). Do tego dorzucono historię mitotwórczą: o pożarze i o tym, jak to Rita, żona Witolda, została obarczona tajną misją niezaprzepaszczenia zagadkowej schedy po pisarzu w postaci pliku kartek, przechowywanych przez niego pieczołowicie w żółtej teczce; zobowiązana niejasno do ujawnienia ich światu, w szczególności odbiorcy polskiemu, w swoim czasie. Reszta (last but not least) to już obscena: obietnica hardcore’u, wrzodów, limfy, a także innych płynów ustrojowych, słowem tego, co homo sapiens jako absorbent kultury lubi najbardziej; nadzieja na dotkliwą (bo obrzydliwą) PRAWDĘ o zarozumiałym intelektualiście. Koniec i bomba, proszę państwa, król jest nagi i nie z porcelany, fe.
A teraz prawda faktów, czytelnicze świadectwo, moje własne, w reporterskim skrócie: Kronos nie jest dziełem literackim. To zapiski robione z mozołem, niechlujnie, w zawiły graficznie sposób, tak że odcyfrowanie tych kartek wymagało niekiedy "detektywistycznych zabiegów", jak pisze sam wydawca. Oszustwem było więc lansowanie takiego materiału jako literatury równorzędnej z innymi książkami w dorobku pisarza. Jest to po prostu (i aż) doskonały (niesamowity!) materiał, rejestr zdarzeń, mięso pozbawione skóry - jakiejkolwiek otoczki - cuchnące momentami jak padlina, "inferno interny", pokazane w sposób zredukowany, beznamiętnie (więc również bezlitośnie, bez cienia empatii, auto-empatii), jednak z zachowaniem wszelkich proporcji. Niesamowity materiał – przede wszystkim dla samego Gombra (w swoim czasie), w następnej kolejności dla „biografów”. Jego forma to goły kalendarz, respekt dla przebiegu życia w czasie (rzeczywistym), więc i kierunek oczywisty – od narodzin do śmierci – i nie ma sensu dopatrywać się w tym jakichś szczególnych intencji.
Pytanie – na ile sukcesem można nazwać taki rynkowy skutek, że Kronosa kupili/ kupią ludzie, których Gombro jako pisarz w ogóle nie obchodzi, nie mają pojęcia, co pisał, kim był i gdyby nie ta rozbuchana, "pudelkowa" kampania, w życiu by na tę książkę nie zwrócili uwagi, nie mówiąc już o kupowaniu jej. Więc jeśli sukces tej akcji miał na tym właśnie polegać - że ją kupią, choćby nawet po to, żeby ją potem przegrzebać w niezdrowym podnieceniu, wertować chaotycznie w poszukiwaniu wrzodów na intymnych częściach ciała, jak również "bufoniastych" adnotacji o "wzroście" prestiżu – to jaki to jest sukces? Że (w najlepszym razie) stanie im przed oczami obraz Gombra "siedzącego w Boskim Buenos i wsłuchanego w swoje kiszki" (o drobiazgu, że Gombro siedząc pisał, a także co pisał, nie będzie się pamiętać, bo się pamiętać nie może, gdyż się nie wie, nie ma się świadomości, ponieważ nigdy się tego nie poznało).
Mam jeszcze taką okołokronosową refleksję – jako paradoksalny w kontekście rytualnego zarżnięcia tej książki i jej autora przy pomocy towarzyszącej jej wydaniu kampanii medialnej, odbieram wywód na temat interpretacji jej tytułu (że niby powinien być Chronos i Gombro się pomylił, ale jak tu poprawiać mistrza, więc zachowajmy Kronos, ale odmieniajmy go jak abstrakcję). Bo z tej książki w sposób perfekcyjny zrobiono właśnie Kronosa, najprawdziwszego ojca, który zeżarł własne dzieci.
**********************************************************
piątek, 4 października 2013
zostaliśmy stworzeni po to, by żyć w raju; nasze przeznaczenie uległo zmianie
**********************************************************
Te dwudziestowieczne życiorysy masakrują jednak wyobraźnię. Przy Dzienniku Sándora Máraiego raczej trudno sobie coś pogryzać (do kawki), chyba że palce, choć absurdalność historii to tylko tło dla życia, które jest w każdym przypadku stuprocentową jazdą bez trzymanki. Márai urodził się razem z wiekiem (1900) i umarł na jego finisz (1989), więc ogarnął go prawie w całości, a historia ogólna splotła się z jego własną w dość bolesnym, niekomfortowym uścisku. W którym trwał, nie wywijał się z niego, przez dziewięćdziesiąt lat.
Trudno się oprzeć prostocie dedukcji Sokratesa, który dowodził cwanie nieśmiertelności duszy na takiej podstawie, że skoro choroba duszy (rozpacz) nie niszczy jej tak, jak choroba ciała niszczy ciało, można uznać, że istnieje w człowieku wieczny pierwiastek, gdyż rozpacz nie pochłania jego osobowości (co jest zresztą męką sprzeczności w rozpaczy – że nie można z jej powodu umrzeć). Gdyby nie było nic wiecznego w człowieku, nie mógłby on rozpaczać, a gdyby rozpacz mogła pochłonąć jego osobowość, to w ogóle nie byłoby rozpaczy.
Sándor Márai miał duszę nieśmiertelną. W każdym razie na pewno do momentu, kiedy w sposób fachowy i celnie zastrzelił się z broni palnej we własnym mieszkaniu.
Na koniec fragment – prywata (czyli MOJA gęsia skórka), o kręceniu filmu w epoce sprzed efektów specjalnych, z Dziennika:
„Pewien reżyser, który w Afryce kręcił film o zwierzętach, opowiadał znajomym, że doznał ataku nerwowego, kiedy podczas zdjęć na plan wyskoczyła nagle małpa. Poganiacz chciał ją zabić kolbą karabinu, a wówczas przerażona małpa skuliła się na ziemi, małpimi rękami nakryła głowę i tym gestem okazała swój strach. Reżyser opowiadał, że był to okropny widok i nie może go zapomnieć.”
**********************************************************
Te dwudziestowieczne życiorysy masakrują jednak wyobraźnię. Przy Dzienniku Sándora Máraiego raczej trudno sobie coś pogryzać (do kawki), chyba że palce, choć absurdalność historii to tylko tło dla życia, które jest w każdym przypadku stuprocentową jazdą bez trzymanki. Márai urodził się razem z wiekiem (1900) i umarł na jego finisz (1989), więc ogarnął go prawie w całości, a historia ogólna splotła się z jego własną w dość bolesnym, niekomfortowym uścisku. W którym trwał, nie wywijał się z niego, przez dziewięćdziesiąt lat.
Trudno się oprzeć prostocie dedukcji Sokratesa, który dowodził cwanie nieśmiertelności duszy na takiej podstawie, że skoro choroba duszy (rozpacz) nie niszczy jej tak, jak choroba ciała niszczy ciało, można uznać, że istnieje w człowieku wieczny pierwiastek, gdyż rozpacz nie pochłania jego osobowości (co jest zresztą męką sprzeczności w rozpaczy – że nie można z jej powodu umrzeć). Gdyby nie było nic wiecznego w człowieku, nie mógłby on rozpaczać, a gdyby rozpacz mogła pochłonąć jego osobowość, to w ogóle nie byłoby rozpaczy.
Sándor Márai miał duszę nieśmiertelną. W każdym razie na pewno do momentu, kiedy w sposób fachowy i celnie zastrzelił się z broni palnej we własnym mieszkaniu.
Na koniec fragment – prywata (czyli MOJA gęsia skórka), o kręceniu filmu w epoce sprzed efektów specjalnych, z Dziennika:
„Pewien reżyser, który w Afryce kręcił film o zwierzętach, opowiadał znajomym, że doznał ataku nerwowego, kiedy podczas zdjęć na plan wyskoczyła nagle małpa. Poganiacz chciał ją zabić kolbą karabinu, a wówczas przerażona małpa skuliła się na ziemi, małpimi rękami nakryła głowę i tym gestem okazała swój strach. Reżyser opowiadał, że był to okropny widok i nie może go zapomnieć.”
**********************************************************
wtorek, 1 października 2013
Ściekawością
**********************************************************
– Ścieka czym? – mam ochotę zapytać, wykazując się poczuciem humoru, które jednak sama oceniam jako kontrowersyjne w najlepszym razie, więc siedzę cicho i słucham (ściekawością), nie przerywając medialnym, ściekającym namiętnie profesjonalistom od języka. I jeszcze: - Co to jest bodział? – to pytanie mnie kusi („weź-bodziała” zanęca reklama ibupromu albo panadolu, nie pamiętam). Ale w gruncie rzeczy mam to gdzieś.
Z prawdziwą ciekawością to bym miała ochotę opanować w trybie advanced język ptasi, żeby stać się np. kawkousta (kafkousta swoją drogą też), a najlepiej multi-ptasia lingwistycznie, zwłaszcza o tej porze roku. – Hej, koleżanko kawko, pozwól, że ci pomogę rozwalić tego orzecha – mówiłabym wyraźnie w jej języku, i ona by to łapała w lot, a nie wzbijała się w błękit na moje podejrzane nadejście.
Bo tam, gdzie teraz chodzę, jest zielono i jest dużo drzew, i tak zwanych posesji z przydomowymi psami, które już ogarniam, z wzajemnością. Jest taki piesio, na przykład, gabarytowo sarenka (ale pies), wyrzeźbiony misternie, w miniaturze, który lubi sobie wygrzewać przednie stopy na słońcu, podczas gdy resztę korpusiku trzyma w cieniu.
Psi lingwista jest ze mnie lepszy zdecydowanie niż kawkowski (chociaż gorszy niż kafkowski) i fartownie, bo często muszę się kajać, mając jasną świadomość, że przy całej swojej pro postawie, kompromituję jednak te psiaki jako czujki. No, dają się zaskoczyć po prostu te głupence, jak nie-psy. Wyłaniam się zza krzaka, a one podskakują na mój niezwiastowany niczym widok, dostają zawału. - Sorry, naprawdę się nie skradam, to przez szmaciane obuwie i właściwości fizyczne organizmu – wypowiadam się wtedy z głębi aorty. I one to kupują. Zresztą często odpłacają mi się tym samym. HAU z przyczajki, nagłym i tubalnym; wtedy ja podskakuję, wcale nie teatralnie, tylko autentycznie, więc jest w miarę sprawiedliwie.
Dziś osobisty sukces odniósł Snoopy cwaniaczek, mistrz kamuflażu, młody beagle, wyskakując zza załomu, a ja popisałam się w odpowiedzi efektowną akrobacją powietrzną. Teraz jesteśmy kwita (bo ostatnio to on podskoczył).
Szczerze mówiąc, myślałam akurat wtedy o jednej świni, a dokładnie o tym, że też bym potrafiła podjąć pewne decyzje, ale bardzo się cieszę, że nie muszę tego robić. Jak Sándor Márai, na przykład, w 1946 roku, kiedy był chwilowo w Lozannie i dostał list z domu, który przeczytał kręcąc głową. „Piszą, że świnia, którą na spółkę z kimś hodowaliśmy na wsi, nie chce jeść i trzeba ją będzie zarżnąć przed czasem”. Wokół niego „pałace, Alpy, katedry pełne złoceń i arcydzieł sztuki”, a on uświadamia sobie, że to wszystko „zamki z mgły, sen, migające błędne ogniki”. Że dla niego w Europie „rzeczywistością jest owe pół świni”. Zastanowił się, potem zatelegrafował: „Bóg z nią, niech zarzynają”.
Dlatego Snoopy (the beagle) z taką łatwością mnie dziś zaskoczył.
**********************************************************
– Ścieka czym? – mam ochotę zapytać, wykazując się poczuciem humoru, które jednak sama oceniam jako kontrowersyjne w najlepszym razie, więc siedzę cicho i słucham (ściekawością), nie przerywając medialnym, ściekającym namiętnie profesjonalistom od języka. I jeszcze: - Co to jest bodział? – to pytanie mnie kusi („weź-bodziała” zanęca reklama ibupromu albo panadolu, nie pamiętam). Ale w gruncie rzeczy mam to gdzieś.
Z prawdziwą ciekawością to bym miała ochotę opanować w trybie advanced język ptasi, żeby stać się np. kawkousta (kafkousta swoją drogą też), a najlepiej multi-ptasia lingwistycznie, zwłaszcza o tej porze roku. – Hej, koleżanko kawko, pozwól, że ci pomogę rozwalić tego orzecha – mówiłabym wyraźnie w jej języku, i ona by to łapała w lot, a nie wzbijała się w błękit na moje podejrzane nadejście.
Bo tam, gdzie teraz chodzę, jest zielono i jest dużo drzew, i tak zwanych posesji z przydomowymi psami, które już ogarniam, z wzajemnością. Jest taki piesio, na przykład, gabarytowo sarenka (ale pies), wyrzeźbiony misternie, w miniaturze, który lubi sobie wygrzewać przednie stopy na słońcu, podczas gdy resztę korpusiku trzyma w cieniu.
Psi lingwista jest ze mnie lepszy zdecydowanie niż kawkowski (chociaż gorszy niż kafkowski) i fartownie, bo często muszę się kajać, mając jasną świadomość, że przy całej swojej pro postawie, kompromituję jednak te psiaki jako czujki. No, dają się zaskoczyć po prostu te głupence, jak nie-psy. Wyłaniam się zza krzaka, a one podskakują na mój niezwiastowany niczym widok, dostają zawału. - Sorry, naprawdę się nie skradam, to przez szmaciane obuwie i właściwości fizyczne organizmu – wypowiadam się wtedy z głębi aorty. I one to kupują. Zresztą często odpłacają mi się tym samym. HAU z przyczajki, nagłym i tubalnym; wtedy ja podskakuję, wcale nie teatralnie, tylko autentycznie, więc jest w miarę sprawiedliwie.
Dziś osobisty sukces odniósł Snoopy cwaniaczek, mistrz kamuflażu, młody beagle, wyskakując zza załomu, a ja popisałam się w odpowiedzi efektowną akrobacją powietrzną. Teraz jesteśmy kwita (bo ostatnio to on podskoczył).
Szczerze mówiąc, myślałam akurat wtedy o jednej świni, a dokładnie o tym, że też bym potrafiła podjąć pewne decyzje, ale bardzo się cieszę, że nie muszę tego robić. Jak Sándor Márai, na przykład, w 1946 roku, kiedy był chwilowo w Lozannie i dostał list z domu, który przeczytał kręcąc głową. „Piszą, że świnia, którą na spółkę z kimś hodowaliśmy na wsi, nie chce jeść i trzeba ją będzie zarżnąć przed czasem”. Wokół niego „pałace, Alpy, katedry pełne złoceń i arcydzieł sztuki”, a on uświadamia sobie, że to wszystko „zamki z mgły, sen, migające błędne ogniki”. Że dla niego w Europie „rzeczywistością jest owe pół świni”. Zastanowił się, potem zatelegrafował: „Bóg z nią, niech zarzynają”.
Dlatego Snoopy (the beagle) z taką łatwością mnie dziś zaskoczył.
**********************************************************
Subskrybuj:
Posty (Atom)