Patrzę, jak babcia energicznie opukuje tarkę z resztek startego jabłka, żeby się nic nie zmarnowało, i mi głupio, że ja tak od razu pod ten kran… Jak babcia była mała, to wszystkiego też było mało, za to ludzie muzykowali na potęgę, o czym babcia lubi opowiadać, a także inne historie, z których wynika jasno, że jednak nie wszystkiego było brak. Kupowało się mało, prawie nic, a to nic przeważnie u Żyda. Horror raczej.
W Polsce klimat horroru bardzo łatwo przywołać, wystarczy wyobrazić sobie coś w rodzaju „Nocy żywych Żydów” i się człowiek budzi zlany potem.
Do horrorów bardziej uniwersalnych, czyli takich, które mogłyby się rozegrać na prowincji polskiej lub norweskiej, a także w Warszawie lub Oslo, należy za to koszmar, jaki odcisnął trwałe piętno na osobie pewnego muzyka o nazwisku Jonatan Chwyt, który w dorosłym życiu przeżywa niewyobrażalne wprost męki, prawdziwie bolesną makabrę przy każdym uzupełnianiu garderoby w sklepie z odzieżą, a to wszystko z powodu „zbyt licznych i gorzkich wspomnień z dzieciństwa”. Traumę tę zawdzięcza własnej matce, która miała takie fajne hobby (nie to jedno, niestety), że musiała być zawsze obecna przy zakupie ubrań dla syna, kiedy ten był jeszcze młodym chłopcem, i nie były to – jak łatwo się domyślić - niewinne zakupy:
„Pamiętam na przykład, że pewnego razu potrzebowałem nowych spodni, takich zwykłych, szarych, z kantami. Poszliśmy więc z matką na ulicę Bogstadveien, do sklepu Øyego. (…) Przymierzyłem chyba ze trzy setki par, ale matki wciąż nie udawało się zadowolić. Sprzedawca znajdował się na skraju załamania nerwowego, jednak firma należała do eleganckich z personelem o nieskazitelnych manierach, toteż biedak robił dobrą minę do złej gry (...). Zdążyłem już schudnąć dwa i pół kilo, co w konsekwencji jeszcze bardziej komplikowało zakup, gdyż pasowały na mnie coraz mniejsze rozmiary. Trwało to cały dzień, a matka dalej nie była w pełni zadowolona. Kiedy nadeszła pora zamknięcia sklepu i ów dzielny sprzedawca, człowiek w kwiecie wieku, miał się udać na łono rodziny, którą zapewne utrzymywał z prowizji od sprzedaży, bo przecież nie z mizernej podstawowej pensyjki, moja matka rzekła:- Sądzę, że poprzestaniemy na parze skarpetek. Niech pan wyszuka jakieś większe, żeby mały z nich od razu nie wyrósł.Na takie dictum subiekt ostatecznie się załamał. Dorosły, dobrze ubrany mężczyzna wpadający na naszych oczach w taką histerie – zaprawdę, niepiękny widok. Przeraził mnie okropnie. Nawet matka się odrobinę zaniepokoiła, toteż wybiegliśmy ze sklepu bez szarych spodni tudzież dużych skarpet.Następnego dnia matka zaproponowała, byśmy odwiedzili sklep Ditlefsena na Bygdøyallé, tam bowiem, o ile dobrze pamięta, widziała spodnie, w których mógłbym bez wstydu wystąpić na koncercie uczniowskim w Akademii Fortepianu. Poszliśmy więc. Pełna relacja z tej wizyty po prostu przerasta moje siły; powiem jedynie tyle, że gdy wyszliśmy ze sklepu – z pustymi rękami i kolejnym ludzkim wrakiem na sumieniu, napotkaliśmy na chodniku pod bujnymi kasztanowcami cztery dziewczynki z mojej klasy; nazajutrz cała szkoła wiedziała, że ubrania wybiera mi matka, i zapewniam, że nie miałem odtąd lekkiego życia: wpychano mnie do rynsztoka, taplano w wodzie, wciągano na maszt i spuszczano do kanalizacji.”Lars Saabye Christensen, Jubel, przełożyła z norweskiego Maria Gołębiewska-Bijak
- Biedny dzieciak… - podsumowała babcia.
* Lars Saabye Christensen, Jubel
**********************************************************
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz