środa, 30 listopada 2016

Karczuś śliczny

**********************************************************

Pieski też już zaczęły chodzić zasunięte pod brodę w mniej lub bardziej gustownych spencerkach różnych generacji, głównie najnowszej jednak. Mijam czerwony płaszczyk, z którego z przodu wystaje godnie rezolutna główka, żywy ogonek z tyłu, jego wyniosłość yorkuś (york malutki) w okrojonej okazałości. Terrier-hipster (ściśle mówiąc Border Terrier) w szydełkowej kamizelce siedzący luźno przed sklepem jak Lew Tołstoj przed Jasną Polaną. Oraz sznaucer, nominalnie chyba średni, choć w tym przypadku przedni przede wszystkim, odpicowany starannie, w idealnie skrojonej kurteczce, dobrze ostrzyżony, przypomina Thomasa Manna. 

Babci się szynki zachciało, Nomen Omen, jak o niej mówię, bo tak się właśnie nazywa oficjalnie: Szynka Babuni. Czekam chwilę w ogonku, a pani przede mną waha się, że może karczku by wzięła wieprzowego, tylko czy aby ładny… - Karczuś śliczny! – cmoka sprzedająca. 

Wracam, a babcia robi mi wykład taki mniej więcej: 

Wracając do tematu, kiedyś (w stanie wojennym) to Polacy udawali uchodźców (przecież ja ich znałam, jacy oni prześladowani!), wyjeżdżali do Niemiec, tam udawali prześladowanych i dostawali pomoc, pełno takich było, całe rodziny ściągali, a potem się tam urządzali, zbierali na przykład to, co Niemcy wystawiali przed domami do zabrania, wywozili, a tu matka takiego „uchodźcy” handlowała na placu, bo to wszystko przecież prawie nowe było, te rzeczy niemieckie. No to teraz Polacy tak samo myślą o uchodźcach, że to są rzekomi uchodźcy, że tylko o to im chodzi, żeby pasożytować na cudzy koszt. Sądzą po sobie. 


**********************************************************

niedziela, 27 listopada 2016

Życiem lub snem

**********************************************************

Świerzbią mnie czasem palce, żeby podejść i profesjonalnie pstryknąć daną jednostkę w prawe albo lewe ucho, ewentualnie w nos, indywiduum jakieś łajzowate, żeby dać mu fachowego pstryczka bez ogródek, ale o wcieleniu tej przemożnej ochoty w czyn nie ma mowy raczej, bo zanim kiwnę palcem (nomen omen), to ze mnie opada cały gniew i robi mi się naiwnie żal takiego osobnika (debilnego, kretyńskiego itp.), więc nie nadaję się na anarchistkę, bo zanimbym zdążyła coś rozwalić, toby mnie dopadło dyskwalifikujące rozmiękczenie. 

Chyba że 

- Dopóki prawdy nie wżynają się nam nożem w żywe ciało, dopóty mamy dla nich nieco lekceważenia na dnie duszy! – woła gromko kaznodzieja Szestow i powala mnie potężnym pstryczkiem, jak najbardziej dosłownym, prosto w nos, następnie szybko znika. Wtedy zauważam, że pękła ściana budynku, w którym mieszkam, że jest naruszona, oderwała się od konstrukcji, odsłoniły się gołe cegły. – Co robicie? – krzyczę do kobiety, którą dostrzegam w dole, gdzieś pod spodem, kondygnację niżej, w mieszkaniu, które odsłoniło się nagle z powodu rozpadliny, kiedy mury się rozszczelniły. Patrzę na naruszoną ścianę i łapię się za głowę. Kobieta z dołu podchodzi i mówi do mnie chłodno: - To się czasem zdarza przy remoncie. – Zrujnowaliście mi dom! – krzyczę. Ona na to zimno: - To się zdarza. Wtedy ja podchodzę i wymierzam jej precyzyjnego pstryczka życia najpierw w lewe ucho, potem w prawe, potem jeszcze w nos. A ona recytuje wciąż bezczelnie, choć ze słowa na słowo jakby bardziej koncyliacyjnie: - Są takie dziedziny doświadczenia, które organizm ludzki odrzuca instynktownie, ale to nie zawsze jest możliwe! - I co z tego! – ja na to nadal gniewnie. 

W tym momencie się budzę albo może śni mi się, że się budzę. – Bijesz się? – zwracam się bojowo do zastanego całokształtu, wszystko jedno czym jest: snem czy życiem. 


**********************************************************

poniedziałek, 21 listopada 2016

Zależy czym

**********************************************************

Czytam „Głód” Martína Caparrósa i nic mnie w tej książce nie dziwi. Lustereczko powiedz przecie… Tacy my żyjemy w takim świecie i nie pozwalamy żyć innym. 

To, że na pięciu ludzi przypada już aktualnie jedna krowa. A pogłowie w hodowlach stale rośnie. Krów pół wieku temu było na świecie 700 milionów sztuk, teraz jest ich 1,4 miliarda. Pożeramy coraz więcej mięsa i zaczęliśmy żywić zwierzęta tym, co zjadamy sami (soją, kukurydzą, innymi zbożami). A są jeszcze ogromne fabryki świń i kurczaków. 7 miliardów kurczaków rocznie to jest osiąg Brazylii na przykład (eksport), tyle samo zabija się rocznie w USA i Chinach, z tym że są jedzone na miejscu. 

Tymczasem grube miliony dzieci i dorosłych ludzi na tej samej planecie głodują. 

Potrzeba czterech kalorii pochodzących z roślin, żeby wyprodukować jedną kalorię, jaką daje kurczak, sześć na wyprodukowanie jednej wieprzowej i dziesięć dla kalorii z wołowiny i jagnięciny. Tak samo kwestia wody: potrzeba 1500 litrów wody, żeby wyprodukować kilogram kukurydzy, ale 15 tysięcy idzie na kilogram wołowiny. Hektar dobrej ziemi może dać 35 kilogramów białka roślinnego; jeśli produkcja będzie przeznaczona na wykarmienie zwierząt - 7 kilogramów. Czyli jeden człowiek jedzący mięso zagarnia dla siebie środki, które rozdzielone wystarczyłyby dla pięciu lub dziesięciu ludzi. 

W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat spożycie mięsa rosło dwa razy szybciej niż liczba ludności; spożycie jaj – trzy razy szybciej. Ok. 1950 roku na świecie zjadano rocznie mniej więcej 50 milionów ton mięsa. Teraz jemy sześć razy więcej – a według wszelkich przewidywań w roku 2030 wartość ta znów się podwoi. Hodowla wykorzystuje aktualnie 80 procent powierzchni uprawnej na Ziemi, 40 procent światowej produkcji zbóż i 10 procent zasobów wodnych. 

Lester Brown, pionier ekologii, pytany, ilu ludzi może wyżywić nasza planeta, odpowiada: zależy czym. „Jeśli wszyscy jedlibyśmy jak Amerykanie, którzy konsumują od 800 do 1000 kilogramów zboża rocznie na osobę – przede wszystkim w postaci mięsa, wyprodukowanego przy udziale tego zboża – światowe zbiory zbóż wystarczyłyby do wykarmienia 2,5 miliarda ludzi. Jeśli odżywialibyśmy się jak Włosi, którzy jedzą dwa razy mniej mięsa – konsumując około 400 kilogramów zboża rocznie – dałoby się wyżywić 5 miliardów ludzi. Jeśli przyjęlibyśmy gremialnie wegetariańską dietę Hindusów, starczyłoby dla 10 miliardów”. 

I tak dalej. Jest moc, ale jeszcze większa niemoc. 


**********************************************************

niedziela, 20 listopada 2016

Patrzę na ciebie

**********************************************************

Czytam „Głód” Martína Caparrósa: 
„Wszystko zależy od punktu widzenia. Orson Welles jest Trzecim Człowiekiem, handlarzem podrobionych antybiotyków w powojennym Wiedniu, sprzedawcą lekarstw, które zabijają, ponieważ nie leczą. Joseph Cotten, jego stary druh, wyrzuca mu tę nieuczciwość. Znajdują się w najwyższym położeniu diabelskiego młyna na Praterze. Welles mówi przyjacielowi, żeby nie był sentymentalny: 
- Spójrz na dół. I powiedz, naprawdę byłoby ci żal, gdyby jeden z tych punkcików przestał się ruszać? 
Wydaje się to cynizmem – który zawsze jest nie na miejscu. Nie na miejscu przede wszystkim dlatego, że mówiący patrzy z daleka; wtedy ludzie to naprawdę punkciki. Żeby uniknąć tej cynicznej postawy, wolimy nie patrzeć.”*
Czytam „Głód” Martína Caparrósa: 
„czasem naprawdę miałbym ochotę wziąć giwerę i wszystkich ich powystrzelać. Wszystkich, rozumiesz? Żeby nie został nikt żywy. Krew mnie zalewa, jak widzę tych typów, którzy nabijają sobie kabzę kosztem pracy innych, bracie, tych typów, przez których głodują miliony ludzi, a oni, proszę, żyją sobie w najlepsze na stosie trupów, przysięgam ci, że bym ich wszystkich powybijał, gdyby to miało coś zmienić. Ale co na tym zyskasz? Więc serio: co możesz zrobić? Co możesz zrobić, żeby zmienić ten zasrany system? Skoro mają całą władzę, trzymają wszystko w garści, nie ma sposobu, żeby ich wyciągnąć z ich bunkrów, banków, samolotów, ich”*
Czytam „Głód” Martína Caparrósa („raptem widzę, jak nagi chłopczyk gryzie w ucho kozę z żarłocznością kogoś, kto jest głodny”). 

I mam ochotę obejrzeć znowu „Pinę Bausch” Wima Wendersa. 

_____________________________________________________
* Martín Caparrós, Głód, Wydawnictwo Literackie 2016, przełożyła Marta Szafrańska-Brandt
 
**********************************************************

niedziela, 13 listopada 2016

Szczypce robi się szczypcami (czyli Polska by nie powstała, gdyby nie czyny Polaków)

**********************************************************

Szczypię się i mnie boli, czyli nie śnię. I to znowu z powodu homo sapiens, a nie na przykład z powodu kazuarów hełmiastych, na widok których ostatnio uszczypnęłam się machinalnie z wrażenia, że takie istne cudo wyewoluowało, zostało wykształcone przez naturę. 

Nie będąc obiektywną, nie usiłując nawet (ratuję się Buninem: być obiektywnym to traktować innego jak przedmiot, jak umrzyka; to zachowywać się względem niego jak karawaniarz), wychodzę z siebie na co dzień i nie potrafię, niestety, stanąć obok. Smażę się w epicentrum własnych wstrętów. 

To, że mądrego Obamę, ascetycznego wrażliwca, ma zastąpić jego chropowaty rewers, to jest potężny dysonans na miarę paradoksu, jaki mieści się w pojęciu homo sapiens tym nieszczęsnym i chyba schyłkowym („homo sapiens - daw. człowiek jako istota zdolna do myślenia refleksyjnego”). 

Jest też wprawdzie dobra wiadomość: Lidl nie będzie sprzedawał jajek kurzych z chowu klatkowego.

Mimo to w kontekście całokształtu wizja tego, jaki idzie czas, profesora Białocerkiewicza wydaje się jednak nieco zbyt optymistyczna, nie powiem „naiwna” tylko dlatego, że nie przejdzie mi to przez gardło: 
[Przyjdzie czas, gdy] uznanie i respektowanie praw zwierząt stanie się wyznacznikiem naszego człowieczeństwa i paradygmatem wspólnoty fenomenu życia. Jeśli tego nie uczynimy, to przyszłe pokolenia potępią nas za eksterminację zwierząt, za zwierzobójstwo i okrucieństwo wobec zwierząt, podobnie jak my potępiliśmy rasizm, niewolnictwo, apartheid, zbrodnię ludobójstwa czy zbrodnie przeciwko ludzkości. Przyjdzie czas, prognozował piętnastowieczny geniusz Leonardo da Vinci, gdy ludzie tacy jak ja będą patrzeć na mordercę zwierząt, tak samo jak teraz patrzą na mordercę ludzi. Wydaje mi się, że taki czas nadchodzi”. 
Jan Białocerkiewicz, Status prawny zwierząt (cytuję za: Dorota Probucka, Prawa zwierząt, Universitas) 

 
**********************************************************

środa, 9 listopada 2016

S-elekcja

**********************************************************

Dzisiaj około 16.00 jeszcze tylko w tramwajach na ekranowym pasku wyświetlał się nius-suchar: „Clinton czy Trump? Amerykanie wybierają prezydenta”. 

Babcia za to powitała mnie w progu tekstem absolutnie bieżącym: No i co? Nie przeszła jednak kobieta na prezydenta w Stanach! 

Oj, nie przeszła. Przeszedł dinozaur. A Hilary pozostało tylko uszanować jak Sokratesowi wolę większości w tej potwornie przykrej sytuacji. 

I niby wszystko jak zwykle: posiłek dla gołębi i zakupy do przodu, bo święto („Zostało coś jeszcze?” woła dowcipnie starszy pan na widok mojej sylwetki cienkiej, sprężynującej, objuczonej siatami z wszystkich stron. „Niewiele!”, odkrzykuję też dowcipnie. „To się muszę pospieszyć”, pan się śmieje). 

Ale jeszcze poczta. Tam panie bardzo miłe, o gołębich sercach, które na moje szczęście wykazują się wyrozumiałością ponadprzeciętną i cierpliwie znoszą stan stuporu, jaki mnie ogarnia, i nie mogę nad nim zapanować, w reakcji na zaskakujący (dla mnie) widok, centralny zresztą, nadający poczcie rangę placówki strategicznej w obliczu zagrożenia naszej ojczyzny, rozbiorowego na przykład, i brakuje tylko Matejki na ścianie. 

Cała lada wypełniona jest po brzegi książkami-niezbędnikami dla klientów (Polek i Polaków), których naszła faza gwałtownego patriotycznego wzmożenia, a jeśli nie naszła, można kupić na potem, a nuż najdzie. Jest tam wszystko, do wyboru, do koloru: Księga małego patrioty, Księga patrioty (podtytuł: „Gdy myślę ojczyzna…”), Bohaterskie akcje żołnierzy wyklętych, Żołnierze niepodległości 1914-1918, Kronika dziejów Polski, Przebudzenie Polaków, 1920 Prawdziwy Cud na Wisłą itd. oraz liczne kolorowanki patriotyczne. 

To by było tyle na dziś. A na ekranie tramwaju było coś jeszcze o Węgrzech i o ministrze Radziwille, no i o tym, że Muzeum Archeologiczne UJ dostało tysiące zabytków z Jordanii.

  
**********************************************************

wtorek, 1 listopada 2016

Stoję tu sobie na promie i wciąż mi się wydaje

**********************************************************

Psina o aparycji szoguna, krępa i umięśniona, z klatką piersiową wydatną, podaną do przodu i kitką na czubku głowy, reszta krótko ostrzyżona (gostek zwraca się do niej per „Jadwigo”) ma nieobecny wzrok i taki wyraz twarzy, jakby coś obliczała, kalkulowała w myślach, jak ta wilczyca u Czechowa w „Łysku”. 

„Żeby mi tylko znowu nie przeszkodził – pomyślała wilczyca i szybko pobiegła naprzód”. Tak jest u Czechowa. Jest, choć Czechowa nie ma od 112 lat, od kiedy umarł przedwcześnie na gruźlicę. 

Jest jak u Czechowa. Żyjąc, tracimy życie, w tym także życie innych, które jest częścią naszego. Wtedy zmienia się nasza optyka i stajemy się Hieronimami, pracującymi na promie, zaczynamy patrzeć tak jak on, który szuka i nie znajduje: 
„Popłynęliśmy, płosząc po drodze leniwo wznoszącą się mgłę. Wszyscy milczeli. Hieronim machinalnie pracował jedną ręką. Długo wodził po naszych twarzach swoimi łagodnymi, matowymi oczyma, a potem zatrzymał wzrok na różowej, czarnobrewej twarzyczce młodziutkiej kupcowej, która stała na promie obok mnie i w milczeniu kuliła się pod wpływem obejmującej ją mgły. Nie opuścił wzroku z jej twarzy do końca całej drogi. 

W tym długotrwałym wpatrywaniu się niewiele było męskiego. Zdaje mi się, że w obliczu tej kobiety Hieronim szukał miękkich i delikatnych rysów swojego zgasłego przyjaciela”. 
Święta noc, Antoni Czechow, przekład Jarosław Iwaszkiewicz 

**********************************************************