środa, 9 lipca 2014

Wyglądacie jak sflaczały serdelek*

**********************************************************

Potykając się (jednak) o pokaźny postument (do pomnika Mariusza Szczygła), składający się z dwóch monstrualnych, wściekle opasłych elementów, niemożliwych do dłuższego utrzymania w parze dłoni o standardowych ludzkich rozmiarach**, wpadam po raz kolejny na Zbigniewa Uniłowskiego, którego Dzień rekruta (1934) umieścił tutaj redaktor jako reportaż literacki. Uniłowski pożył zaledwie 28 lat i trochę się kojarzy z innym literackim kaskaderem, późniejszym o pokolenie, Markiem Hłaską. Obaj zaczęli brawurowo, kontestatorsko, bezkompromisowo. Chropowato, bez zbędnej obróbki. 

Uniłowski umarł młodziej niż Hłasko i inaczej, z powodu jakichś pogrypowych powikłań, które zakończyły się zapaleniem opon mózgowych, szkoda, ciekawe, jak dalej potoczyłaby się jego kariera. Wydaje się, że w przeciwieństwie do Hłaski, miał dość energii, żeby się nie ugiąć przed nikim, przed samym sobą też nie. 

Jeśli chodzi o Dzień rekruta, to daje on zupełnie standardowy obraz wojska, taki, który całkowicie pasuje do obiegowych wyobrażeń na temat tradycyjnej koszarowej codzienności, tragikomicznej, i równie "pociesznego" wojskowego drylu, ale w momencie publikacji zadziałał, jak materiał z antypaństwowych podsłuchów. Uniłowskiemu odebrano nawet rządowe stypendium. Może gdyby zadeklarował, że pisze satyrę (na którą tekst momentami siłą rzeczy zakrawa), ocaliłby przynajmniej kasę. 

„Jestem trzeci dzień w pułku – pisze - w nocy mam jakieś wygodne sny, a rano budzę się za późno z uczuciem, że mi ktoś nerwy powiązał w supełki. Opuszczam nogi na zimne klepisko. (…) W tej chwili ujrzał mnie pucołowaty brunet, kapral Sączek. Podbiegł do mnie, jak gdybym był spóźnioną dziewczyną, z którą sobie tutaj wyznaczył randkę. - Gdzieżeście się podziewali, u kurwy mamy? – Zaspałem. (…)” 

Jako rekrut szybko się uczy, że „menażkę najlepiej wytrzeć chusteczką do nosa, bo jak nie: 
- Co to, rdzewieje wam menażka? Już ja wiem, wy to jesteście taka świnia, co z byle jakiego koryta zeżre. 
Ironiczny ton w stosunku do rekrutów utrzymywał się w całym pułku od kapitana do starszego żołnierza, wisiał w powietrzu, konie nawet patrzyły na nas ironicznie. Ci nasi zwierzchnicy – to pierwszorzędni kpiarze. Każdy kapral mógłby zostać satyrykiem; ci oczywiście, którzy umieją pisać.” 

Kucharze też „mają swoje kawały te byki w białych fartuchach. (…) Kawałkiem mięsa tak łupią w kaszę, że człowiek znajduje się przez chwile w aureoli bryzgów. (…) Podszedłem do wydzielającego [posiłki] z lękiem, z przymrużonymi oczami i wyciągniętymi rękami, jak gdybym chciał mu oddać menażki i zaraz wiać. Plupp – zupa, pupp – kasz, pac – mięso! Jestem gotów, mogę sobie pójść do jakiego kąta i zeżreć wszystko jak pies, bylebym później nie zapomniał wyczyścić munduru z plam. Wychodzę na dwór z wzniesionymi do góry naczyniami, jak pogański kapłan z obiatą albo kelner od Ritza. Siadam sobie pod ścianą na jakiejś belce, usadawiam jedzenie między rozkraczonymi nogami i jem. Jest niewygodnie. Zręczny Sawicki dał mi przyciasny mundur, wszędzie mnie uciska.” 
 No i wreszcie: 
„Mój umysł otuliła błoga rezygnacja” - pisze. Ale to dopiero w ostatnim akapicie. 

_________________________________________________________________________
*   Zbigniew Uniłowski, Dzień rekruta
** tak, ma rację ten, kto podejrzewa, że tu chodzi o Antologię polskiego reportażu 100/XX pod redakcją Mariusza Szczygła


 **********************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz