sobota, 19 lipca 2014

Na planecie Ziemia bez zmian

**********************************************************

Zastanawiając się, na czym polega wyjątkowość powieści Ericha Marii Remarque’a Na zachodzie bez zmian, co w niej takiego jest, że spośród obfitej literatury o tematyce wojennej właśnie ona zostanie już na zawsze (prawdopodobnie) najważniejszą reprezentantką tego rodzaju pisarstwa, publicystka Irena Krzywicka poprzez szereg oczywistych opcji dochodzi nieuchronnie do kwestii formy:
„Czy to dlatego – pyta - że Remarque objął udatniej od innych całość wojny, że dał szerokie przekroje życia w okopach, ogromne plansze, mrożące krew w żyłach, czy też potrafił jak nikt inny mówić prosto a z krzykiem, czy wreszcie, że książka jego zawiera stosunkowo najmniej literatury (w gorszym tego słowa znaczeniu), a najwięcej sugestywnej bezpośredniości? Jak daleko Remarque posunął ową pozorną pisarsko bezpretensjonalność, świadczy, że większość krytyków i czytelników przy całym podziwie nie widziała w nim pisarza, tylko jak gdyby reportera i fotografa czasów Wielkiej Wojny.” (Wiadomości Literackie, 1931, nr 23) 
Na zachodzie bez zmian Remarque’a przeczytałam w wieku wczesnoszkolnym, jednym ciągiem i na jednym wdechu, czego nie mogę powiedzieć o powieściach starszej nieco od niego koleżanki po piórze, Marii Rodziewiczówny (jakoś się nie złożyło, ani raz). Niezbadane są jednak ścieżki, na jakie może się napatoczyć ten, kto rzuca się bez lęku w objęcia szeroko rozumianego światowego literackiego dorobku. I jeśli ktoś nie odgadł, do czego nawiązuję w tym momencie, temu wyjaśniam czym prędzej, że nie do Antologii polskiego romansu, bynajmniej, tylko do  t e j  Antologii*, jeszcze raz (może nawet nieraz) i że to w j e j kontekście ta ryzykowna para - Rodziewiczówna i Remarque - ukazała mi się pod czaszką. Antologia zawiera bowiem tekst Rodziewiczówny właśnie, figurujący w spisie pod mogącym budzić niepokój tytułem Wrażenia i przeżycia. Lato 1915, którego jednak lektura wywołuje zapowiadane przez redaktora zaskoczenie. Czy to forma zdziałała cuda? To podobno jedyny taki kawałek Rodziewiczówny, w którym mówi ona „prosto a z krzykiem”, gdzie jest mało "literatury (w gorszym tego słowa znaczeniu)”, a dużo „sugestywnej bezpośredniości”. Niżej próbka: 
„Tłuszcza żołnierska, chłopska (...) rzuciła się do rabunku sadu. 
Stada mężczyzn, kobiet, dzieci, starych bab i dziadów rzuciło się zajadle do żarcia niedojrzałego owocu, łamania płotów, gałęzi młodych drzew, pakowało ten łup w worki, fartuchy, wyło z uciechy – zapewne dlatego, że poniosą ze sobą w tej ucieczce cholerę i dezynterię. Po kilku godzinach olbrzymi sad był doszczętnie ogołocony, stratowany, odarty prawie z liści. Kto się nasycił owocem, łamał kwiaty, róże, krzewy – co się dało. Potem zabrano się do pasieki. Z dachów czyniono opał i podkurzacze, wydzierano ramki i pożerano wszystko razem – wosk, czerw, zimowy zapas miodu, umykając od rozjuszonych pszczół. Żołnierze i chłopstwo tam zajęte do ludzi nie byli podobni, opuchnięci od żądeł, umazani miodem, a rechoczący z uciechy. (...)
Wieczorem tłuszcza cofnęła się na wieś (…) i myślałam, że będzie może noc spokojna. 
Ale o dziesiątej wieczorem straż mi dała znać, że kozacy odbili magazyn ze spirytusem, piją i chłopy też z wiadrami lecą. To był moment, którego człowiek jednakże do śmierci nie zapomni i po którym zupełnie na śmierć jest obojętnym. Warczenie uciechy tłumu, tupot biegnących, trzeszczenie resztek płotu słychać było wśród huku armat (…) Parę bliskich wystrzałów z karabinu dodało nam otuchy. Chyłkiem, czając się po krzakach, ktoś ruszył na przeszpiegi. Przy spirytusie była już wojskowa władza – tłum pomimo to rzucał się do rowu, kędy ciekł strumień ognisty. Pod groźbą kul chłeptał i czerpał. Zaczęto rzucać gnojem i ludzkimi ekskrementami – bezskutecznie – jeszcze był pożądany i smaczny. Kto nie docisnął się, by pić, ten przesiąkłą płynem ziemię ssał i połykał. 
Homo sapiens używał.” 
(Maria Rodziewiczówna, Wrażenia i przeżycia. Lato 1915
w: Antologia polskiego reportażu 100/XX pod redakcją Mariusza Szczygła)


Maria Rodziewiczówna

_______________________________________________
* Antologia polskiego reportażu 100/XX pod redakcją Mariusza Szczygła

**********************************************************

wtorek, 15 lipca 2014

niewolnicy odrabiający państwowszczyznę*

**********************************************************

Nie będąc, wbrew pozorom, wielką fanką literatury non-fiction, nie skaczę też z radości na myśl o poważniejszym obcowaniu ze wspomnianą już Antologią...* i w sumie TOMEM 1 zdążyłam sobie jak dotąd poobijać głównie kolana. 

Ale owszem, trochę mnie rozbawiła zuchwała wiwisekcja, jakiej dopuściła się nieoczekiwanie na mentalności nieświadomych niczego (zapewne) normandzkich rybaczek znana Polka Maria Konopnicka ("Dość spojrzeć na wąskie, zacięte usta Normandki, aby poznać, że jej grosz w ręku piszczy. W domu obywa się z dziećmi byle czym, kartoflami, fasolą z ogródka, a co mąż zarobi, tym oczy przez niedzielę cieszy, a w poniedziałek zanosi do kasy i na rentę składa. Renta, zbieranie renty jest największą namiętnością Normandki." Na normandzkim brzegu, 1904) 

Zaskoczył mnie też (znacznie bardziej) reportaż-protest, gorzko-ironiczny w tonie (Myjcie owoce), napisany przez Ewę Szelburg-Zarembinę, która wybrała się na ówczesne (1933) wschodnie rubieże Polski, do Kobrynia, gdzie przed sądem doraźnym toczył się proces w sprawie kilku tamtejszych chłopów, rzekomych komunistów, którym podsunięto do podpisania następujące zeznanie: "Przyznaję się do winy, że w czasokresie mniej więcej od wiosny 1927 do obecnej chwili na terenie powiatu kobryńskiego brałem udział w związku p.n. KPZB, z wiedzą, że związek ten dąży do obalenia istniejącego ustroju państwowego Polski, oderwania ziem północno-wschodnich i przyłączenia takowych do Rosji Sowieckiej." ("- Nie przyznaję się pane, nijak do nijakoj winy.") Reportaż kompromituje tryb działania takich sądów w wolnym państwie i w czasie pokoju, urągających wszelkim zasadom i łamiących podstawowe obywatelskie prawa, a przy tym ferujących najczęściej wyroki śmierci. 

No i jeszcze niesamowite "podanie" Franciszka Gila - aplikacja o zezwolenie na broń (z marca 1939 r.), dająca precyzyjny obraz nastrojów i sytuacji, doskonale punktująca kwestie, stanowiące przedmiot reportażu
"Proszę o udzielenie zezwolenia na posiadanie broni, ponieważ dnia 18 listopada 1938 wpisałem się na pierwszy rok Wydziału Prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza.
Uzasadnienie szczegółowe:
(...) W krętych i ciemnych korytarza UJK, w hallu, klozetach, na salach wykładowych bojówki Młodzieży Wszechpolskiej biją od kilku lat studentów niesolidaryzujących się z akcją lub poglądami szerzonymi przez tę organizację. Ponieważ bojówki uzbrojone w kastety, okute pałki, noże napadają zwartą grupą na pojedynczych studentów, nie istnieje żadna możliwość fizycznej obrony. Gmach na podstawie ustawy o szkołach akademickich jest eksterytorialny, policja nie ma prawa wstępu w jego obręb, rektorzy nawet w razie zaistnienia konieczności nie wzywają jej pomocy (…) wykrycie sprawców jest trudne, wprost niemożliwe, bowiem na skutek panującej od lat na uczelni psychozy terroru nigdy nie ma świadków zajścia (…) W rzadkim wypadku ustalenia sprawców napadu władze uniwersyteckie karzą napastników nie dość ostro. Sprawy o sfałszowanie podpisów w indeksie kończą się zawsze relegacją, a zmasakrowanie łomem żelaznym kolegi studenta o odmiennych przekonaniach politycznych – naganą. (…)"
Dalej przytacza przykłady morderstw i ciężkich uszkodzeń ciała, podając nazwiska ofiar i opisując okoliczności zdarzeń. Kończy tak: 
"Wnoszący prośbę w poglądach swoich na sprawy społeczne, polityczne i akademickie jest bliski wszystkim pobitym i poranionym studentom (…), z poglądami i metodami tzw. młodzieży „narodowej” nie solidaryzuje się, jest ponadto współpracownikiem pism wyznających idee i zasady obce zasadom Młodzieży Wszechpolskiej, każdej więc chwili grozi mu pobicie, a nawet, jak świadczą przytoczone fakty, utrata zdrowia i życia.
Na Uniwersytecie Jana Kazimierza (…) elementarne bezpieczeństwo życia i zdrowia, do jakiego każdy obywatel ma prawo – zapewnić może jedynie broń palna lub groźba jej użycia."
Franciszek Gil, Świadectwo dojrzałości i karta na broń  
w: Antologia polskiego reportażu 100/XX pod redakcją Mariusza Szczygła

____________________________________________________
*Maria Dąbrowska, W „Parowozie” w: Antologia polskiego reportażu 100/XX pod redakcją Mariusza Szczygła  

**********************************************************

niedziela, 13 lipca 2014

ja nie jestem Hemingway i nie lubię prostego człowieka*

**********************************************************

Po co ludzie robią takie rzeczy? Po co Gombro ścibolił na kartkach Kronosa, a Beksiński rejestrował namiętnie, w trybie codziennym, siebie i swoje pielesze na wszelkich dostępnych i niedostępnych (lecz zdobytych nadludzkim wysiłkiem) nośnikach danych? To są oczywiście pytania retoryczne, na które się nie odpowiada, gdyż odpowiedź jest powszechnie znana, zwłaszcza w dobie, gdy samo zjawisko dotyczy ca 90% ludzkości, która nie czekając na biografów, rozlicza się onlajnowo z każdego przeżytego mniej lub bardziej upojnie dnia na wymyślonych w tym celu portalach przed węższą lub szerszą publicznością. A jednak pospolitość mechanizmu nie zmienia zupełnie faktu, że gigantomachia, jaka się rozgrywa na kartach Beksińskich. Portretu podwójnego Magdaleny Grzebałkowskiej robi horrendalne wrażenie. 

Dwie postaci, jak nie z tej planety (a już na pewno Zdzisław w przaśnym PRL-u). I nieszczęsna relacja ojciec-syn. I najchętniej cytowany dwuwiersz: 
"Zdzisław Beksiński nigdy nie uderzy swojego syna. 
Zdzisław Beksiński nigdy nie przytuli swojego syna."*
Czy przytulała go matka, nie wiadomo. Sama siebie określiła jako cień. Ojciec z synem za to z krwi i kości. Ściślej biorąc - krew z krwi i kość z kości. I gest z gestu (wszystko dozwolone). No i wet za wet. I masakra, bo zupa za słona. Ojciec walczy z atakami agresji kilkuletniego syna: 
„Już raz na przykład szliśmy zabić nożem (nóż wziąłem z kuchni), zarżnąć kierownika szkoły, a raz rozbić pysk kierownikowi elektrowni. Bo on nie jest gwałtowny, tylko gada na wyrost, a możliwość faktycznej realizacji uruchamia tabu. Oduczam go w ten sposób rzucania słów na wiatr”.*
Wygląda na to, że ta nauka nie poszła w las. Tomasz rzucania słów na wiatr oduczony został skutecznie. Skoro się już tyle nagadał o samobójstwie, w końcu musiał je faktycznie zrealizować. 

__________________________________________________
* Magdalena Grzebałkowska, Beksińscy. Portret podwójny

**********************************************************

środa, 9 lipca 2014

Wyglądacie jak sflaczały serdelek*

**********************************************************

Potykając się (jednak) o pokaźny postument (do pomnika Mariusza Szczygła), składający się z dwóch monstrualnych, wściekle opasłych elementów, niemożliwych do dłuższego utrzymania w parze dłoni o standardowych ludzkich rozmiarach**, wpadam po raz kolejny na Zbigniewa Uniłowskiego, którego Dzień rekruta (1934) umieścił tutaj redaktor jako reportaż literacki. Uniłowski pożył zaledwie 28 lat i trochę się kojarzy z innym literackim kaskaderem, późniejszym o pokolenie, Markiem Hłaską. Obaj zaczęli brawurowo, kontestatorsko, bezkompromisowo. Chropowato, bez zbędnej obróbki. 

Uniłowski umarł młodziej niż Hłasko i inaczej, z powodu jakichś pogrypowych powikłań, które zakończyły się zapaleniem opon mózgowych, szkoda, ciekawe, jak dalej potoczyłaby się jego kariera. Wydaje się, że w przeciwieństwie do Hłaski, miał dość energii, żeby się nie ugiąć przed nikim, przed samym sobą też nie. 

Jeśli chodzi o Dzień rekruta, to daje on zupełnie standardowy obraz wojska, taki, który całkowicie pasuje do obiegowych wyobrażeń na temat tradycyjnej koszarowej codzienności, tragikomicznej, i równie "pociesznego" wojskowego drylu, ale w momencie publikacji zadziałał, jak materiał z antypaństwowych podsłuchów. Uniłowskiemu odebrano nawet rządowe stypendium. Może gdyby zadeklarował, że pisze satyrę (na którą tekst momentami siłą rzeczy zakrawa), ocaliłby przynajmniej kasę. 

„Jestem trzeci dzień w pułku – pisze - w nocy mam jakieś wygodne sny, a rano budzę się za późno z uczuciem, że mi ktoś nerwy powiązał w supełki. Opuszczam nogi na zimne klepisko. (…) W tej chwili ujrzał mnie pucołowaty brunet, kapral Sączek. Podbiegł do mnie, jak gdybym był spóźnioną dziewczyną, z którą sobie tutaj wyznaczył randkę. - Gdzieżeście się podziewali, u kurwy mamy? – Zaspałem. (…)” 

Jako rekrut szybko się uczy, że „menażkę najlepiej wytrzeć chusteczką do nosa, bo jak nie: 
- Co to, rdzewieje wam menażka? Już ja wiem, wy to jesteście taka świnia, co z byle jakiego koryta zeżre. 
Ironiczny ton w stosunku do rekrutów utrzymywał się w całym pułku od kapitana do starszego żołnierza, wisiał w powietrzu, konie nawet patrzyły na nas ironicznie. Ci nasi zwierzchnicy – to pierwszorzędni kpiarze. Każdy kapral mógłby zostać satyrykiem; ci oczywiście, którzy umieją pisać.” 

Kucharze też „mają swoje kawały te byki w białych fartuchach. (…) Kawałkiem mięsa tak łupią w kaszę, że człowiek znajduje się przez chwile w aureoli bryzgów. (…) Podszedłem do wydzielającego [posiłki] z lękiem, z przymrużonymi oczami i wyciągniętymi rękami, jak gdybym chciał mu oddać menażki i zaraz wiać. Plupp – zupa, pupp – kasz, pac – mięso! Jestem gotów, mogę sobie pójść do jakiego kąta i zeżreć wszystko jak pies, bylebym później nie zapomniał wyczyścić munduru z plam. Wychodzę na dwór z wzniesionymi do góry naczyniami, jak pogański kapłan z obiatą albo kelner od Ritza. Siadam sobie pod ścianą na jakiejś belce, usadawiam jedzenie między rozkraczonymi nogami i jem. Jest niewygodnie. Zręczny Sawicki dał mi przyciasny mundur, wszędzie mnie uciska.” 
 No i wreszcie: 
„Mój umysł otuliła błoga rezygnacja” - pisze. Ale to dopiero w ostatnim akapicie. 

_________________________________________________________________________
*   Zbigniew Uniłowski, Dzień rekruta
** tak, ma rację ten, kto podejrzewa, że tu chodzi o Antologię polskiego reportażu 100/XX pod redakcją Mariusza Szczygła


 **********************************************************

poniedziałek, 7 lipca 2014

Eksploratorzy sensów (moralno-filozoficznych)

**********************************************************
„Stara się za wszelką cenę epatować widza dziwnościami, rozpraszając jego uwagę i zabijając sam moralno-filozoficzny sens utworu. To przedstawienie po prostu jest nieznośnie denerwujące, patologiczne”. 
To jest recenzja z Dziennika Polskiego (cyt. za Duży Format, Gazeta Wyborcza) i nie dotyczy, o dziwo, spektaklu Jana Klaty (któregokolwiek), wystawianego w Starym Teatrze w Krakowie, tylko Klątwy Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Konrada Swinarskiego (z 1968 r). Kogoś to dziwi? Mnie wcale. 

Czy to jest wykrywalne za pomocą precyzyjnych, naukowych narzędzi, czy jednak nienamierzalne fizycznie? Archaiczne opętanie? Co się rozgrywa pod tymi zgolonymi i niezgolonymi (łeb w łeb) czaszkami, że aż grożą swoim bliźnim w biały dzień? Najpierw Nie-boska komedia u Klaty (odwołana), potem Golgota Picnic… Czy posiadanie czarnego kota jest tutaj jeszcze legalne? 


**********************************************************

czwartek, 3 lipca 2014

Chodzę między dwoma światami*

**********************************************************

Nie mogę tego słuchać, ale nie słuchać też nie mogę i chętnie bym użyła zaklęcia Obliviate, modyfikującego pamięć, gdybym tylko miała pod ręką jakąś aktywną różdżkę, żeby babci ulżyć. Ja tam do Żydów nic nie mam, tak babcia zwykle zaczyna te swoje traumatyczne historie, ale pamiętam, jak Niemcy wpadli kiedyś do naszej wsi, ciemno już było, i wygarnęli mężczyzn w sile wieku, do lasu ich wywieźli, niedaleko, i tam kazali kopać doły, a wokół stały ciężarówki załadowane Żydami, więc nasi od razu się domyślili, po co te doły, no i odmówili kopania. Tacyście, ryknęli na to Niemcy, to możecie się z nimi zamienić i wy do dołów pójdziecie, głupie Polaczki, i dawaj, Żydów zaczęli wyciągać z ciężarówek, że niby do kopania, a Żydzi ledwo żywi, ale zaraz się rzucili do łopat i zaczęli kopać w amoku, no więc co mieli nasi zrobić… zawiesza babcia efektownie swoją opowieść. A ja rozumiem, że prowokacja się udała, skoro mężczyźni wrócili i legenda powstała, i urosła. Tak było, kończy babcia, a wtedy ja zaczynam: babciu, to nie dlatego przecież, że Żydzi, tylko dlatego, że w traumie, że skazani na śmierć, że złachani, upodleni, zamęczeni i tak dalej. Babcia wchodzi z rytualną klamrą: ja do Żydów nic nie mam. Koniec dialogu 

Czytam reportaże Pawła Smoleńskiego o Izraelu i naprawdę nie potrzebuję wspomnienia hekatomby, jaką była II wojna, jestem wystarczająco zdruzgotana. A świadomość bezsilności znowu każe mi myśleć o zaklęciach (expecto patronum?). Czyli pat. Bo Izrael już nie frunie. Cudów nie ma. 
 

____________________________________________
* Paweł Smoleński, Izrael już nie frunie

**********************************************************

wtorek, 1 lipca 2014

Najpierw Jarosław, potem Søren

**********************************************************

Sprawdziłam, bo przeszło mi przez myśl, że chronologia jest w tym wypadku rzeczą istotną jednak, a w kontekście pisarza, który żył 86 lat i był literacko tak płodny, jak Jarosław Iwaszkiewicz, niekoniecznie oczywistą, w każdym razie na szczęście do ustalenia. Mówię o tych odnalezionych przeze mnie w Młynie nad Utratą Kierkegaardowskich klimatach, które potraktowałam prostodusznie jako swego rodzaju pokłosie pracy Iwaszkiewicza nad przekładem wielkiego Duńczyka. Coś mi się tam jednak rozjeżdżało i dlatego postanowiłam sprawdzić, jaka była rzeczywista kolejność zdarzeń, a proces weryfikacji doprowadził mnie z jednej strony do prawdy historycznej, prawdy dat (nie pozostawiając wątpliwości, że wydarzenia z roku 1936 są wcześniejsze kalendarzowo od wydarzeń z roku 1966), z drugiej zaś utwierdził w przekonaniu, że czas bywa pojęciem względnym. 

Po kolei to było tak: Młyn nad Utratą był pierwszy (1936). Kierkegaardem zajął się Iwaszkiewicz znacznie później: Bojaźń i drżenie razem z Chorobą na śmierć w jego tłumaczeniu i z jego wstępem ukazały się w 1966 roku. I to by było na tyle w dziedzinie chronologii. Proces odbył się z jasnym skutkiem, mimo to nie zmieniam swoich zeznań. Na ratunek przyszedł mi nieoczekiwanie sam autor rzeczonego wprowadzenia, zatytułowanego Od tłumacza, umieszczając w nim następujący akapit, którym się niniejszym uwiarygodniam:

„Kiedyś, przed trzydziestu pięciu laty, oczywiście nie mając pojęcia o Kierkegaardzie i nie czytając nawet słabego wyboru jego pism, dokonanego dla Sympozjonu, wydawanego przez Leopolda Staffa we Lwowie, w zakończeniu mojej powieści Zmowa mężczyzn w sposób mniej więcej analogiczny [jak Kierkegaard w Pochwale Abrahama, której fragment cytuje Iwaszkiewicz wcześniej – D.] uzasadniałem, że jedynie hipoteza istnienia Boga jest jakąś zasadą porządkującą nasze życie. „Odwieczne prawa pchały gwiazdy miarowym obrotem w pustej przestrzeni, wobec tych praw nie znaczył nic ból jego ani śmierć Alinki. Nic". 
Wspominam tutaj o tych dwóch fragmentach nie dlatego, abym chciał broń Boże równać się z Kierkegaardem czy mówić o mojej filozofii. Przeciwnie, chciałem tu podkreślić literackość Kierkegaarda i tę pewną sztuczność, jaką idea wiary i Boga zabarwia się wobec tak prawdziwego i przenikliwego widzenia świata jako chaosu i rozpaczy. Idea ta zawsze będzie u Kierkegaarda czymś „doczepionym", a w gruncie rzeczy czymś wszczepionym z zewnątrz i jeżeli przeżytym, to w bardzo osobliwy sposób, daleki od mistycyzmu tego czy innego zabarwienia. Szczególnie wyraźnie to widzimy w dziełku Choroba na śmierć, które jest właściwie traktatem o rozpaczy, o beznadziejności sytuacji człowieka, a które w końcowych partiach przeradza się w pastorskie kazanie, w którym nawet styl homilijny przestaje przypominać tragiczne diatryby partii początkowych. Całe to „kazanie" wydaje się czymś niepowiązanym z zasadniczym trybem rozumowań i czymś, do czego Kierkegaard nieszczerze się zmusza [wypisz wymaluj jak Dostojewski - D]." 
Od tłumacza, wstęp do Bojaźni i drżenia oraz Choroby na śmierć w tłumaczeniu Jarosława Iwaszkiewicza 
Warszawa, marzec 1966 


**********************************************************