Wiercąc się na krzesełku, przy zapalonej lampie, oświetlającej miękko cały pokój, czytam niby, ale częściej szukam. Bo na ogół ciągle czegoś nie wiem. Sprawdzam. Sztyblet? No tak. Rodzaj buta, «krótki, męski, z wszytymi po bokach cholewki kawałkami gumy». A cholewka? Co? «Krótka cholewa». Bardzo śmieszne. Wolę się upewnić. Że cholewa to jest ta « część buta, która okrywa łydkę». To się wie. Więc w tych sztybletach chodził i arendował wyszynk. No to czad. I tak w nieskończoność, et cetera. Nie dla wilka zagroda. Nie dla wszystkich czytanie Pism Bolesława Prusa w stanie czystym, tomu czwartego, wydanych świetnym nakładem Gebethnera i Wolffa w 1935 roku (bez przypisów). Wiercąc się na krzesełku, stwierdzam w pewnym momencie, że się odbijam w ścianie poprzez cień, który wydaje mi się jednak jakiś dziwny. Jakby garbaty. Wrzucam z rozpędu garb. I co się okazuje - jest on definiowany bardzo ładnie, jako «naturalna wypukłość na grzbiecie», ale tylko w przypadku zwierząt (zastrzeżenie «u zwierząt» jest naprawdę kategoryczne). Już u ludzi jest anomalią, czymś nad miarę, zbędnym naddatkiem, «silnym, tworzącym wypukłość skrzywieniem kręgosłupa». Albo - w znaczeniu przenośnym - «tym, co stanowi dla kogoś obciążenie». Więc mój garb w znaczeniu niedosłownym, moje poczucie winy, że nie potrafię ocalać tych, których kocham, od śmierci, które jest absurdalne i co z tego?, jest realny tak bardzo, że rzuca cień na ścianę. Ruchomy cień. Czyli lipa.
sztyblety nieruchome, bez cienia
*****************************************************************
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz