*****************************************************************
Kocham Aslana, jest w porzo, ale nie mogę udawać, że przewrotność Białej Czarownicy nie zrobiła dziś na mnie wrażenia. Kurczę, szacun. Postarała się, trzeba przyznać, w ciągu godziny zaledwie przepoczwarzając jamniki z drepczących w nurkujące, nie wydziwiając przy tym, korzystając z tradycyjnych środków.
Biało wszędzie, miękko wszędzie, zmartwychwstania dziś nie będzie (ani jutro, ani… itd.).
Moje ponure podejrzenie potwierdza kategorycznie bezdyskusyjna wyrocznia, jaką jest wszechobecna pani na tutejszych włościach, dozorczyni, której donośny głos słyszę, zbiegając po schodach, z dołu klatki: - To jest kara boska. K a r a b o s k a. Po co nam koniec świata, jak mamy… - tu się zawiesza - … wieczną zimę! – podrzucam jej frazę, nadbiegając efektownie w tym momencie. – No właśnie… - chyba ją zadowolił taki wariant.
To tyle. Day in progress.
Aha, a pan Zając dał mi dzisiaj jajka w stosownym pojemniczku, nie w papierowej torebce, i nawiązaliśmy przy tej okazji kontakt wzrokowy. Na podstawie tego doświadczenia, zaczynam nabierać podejrzeń, że pan Zając ma poczucie humoru.
*****************************************************************
piątek, 29 marca 2013
wtorek, 26 marca 2013
nie-śmiesz-nie
*****************************************************************
Gdy tylko usłyszałam: - Jak to nie śmiesz? Nie? Ale dlaczego? - jakoś od razu straciłam ochotę na tę rozmowę, brnięcie w nią.
- Wiem, że nie-śmiesz-nie, tyle wiem – pomyślałam i powiedziałam: - Bo nie – tonem błahym, lekceważącym, przerzucając lekkość swojego ciała w pionie, którą czułam, na lewą nogę, zaś ciężar tej rozmowy, który też odczuwałam, starając się przerzucić na stronę drugą w tym dialogu, niepokrewną, bo dlaczego bym miała właściwie brać go na siebie, skoro to nie była moja rozmowa, lecz wymuszona.
- A co z tym twoim śmiesznym weekendowym wyjazdem? – chciałam odwrócić ogonem, wszystko jedno co, byle nie kota, i nie do końca mi się to udało, gdyż właśnie w tym momencie włączył się do dialogu pan od kärchera, który przyszedł do sąsiadki z naprzeciwka wyczyścić dywan, i ona wymyśliła, że u mnie też by może wyczyścił przy okazji, ten w dużym pokoju, bo sąsiadkę mam taką, że widzi dużo więcej niż ja sama, i nie tylko na podłodze. - Jest w domu jakiś kotek? – tak rezolutnie zapytał pan od kärchera w tym momencie, rozejrzawszy się i dostrzegłszy w bród kocich bibelotów pałętających się wszędzie w funkcji dekoracyjnej, które tu pozostały, w przeciwieństwie do kotka. – Był – odpowiedziałam krótko, żeby głos nie zdążył mi się podłamać. Pan od kärchera okazał się wrażliwy i od razu zrozumiał, że kotek nie żyje. Więc wziął się do roboty, a ja chodziłam trochę za nim, ale wyszło na to, że zupełnie niepotrzebnie, bo był niesamowicie zaradny i samodzielny, o nic nie pytał, wszystko namierzał sobie sam - prąd, łazienkę, wodę itd. A ja mogłam bez przeszkód przerzucać co tam miałam w znajomej szufladce, która otworzyła mi się tymczasem w mózgu, czując jak mi rośnie w gardle gula. Gdyby gula była szklana, wszyscy mogliby zobaczyć, że w jej skład wchodzi między innymi rekonstrukcja tego wieczoru, kiedy zawiozłam Dumę do weta de facto na zarżnięcie, tyle że o tym wtedy nie wiedziałam. Gdybym wiedziała, to po pierwsze nigdy bym jej tam nie zostawiła samej, bez siebie, tylko bym z nią została. Kiedy się wie później, że wszystko, co się działo, było ostatnie, nie można nijak pojąć, że się było takim naiwnym idiotą, takim ślepcem, że się tego nie rozumiało. Teraz widzę już tylko we własnym mózgu świadome oczy Dumy, które patrzą na mnie, jak czmycham, tak jak się czmycha przed dziećmi, gdy się je zostawia pod opieką kogoś obcego, bo po prostu nie ma się innego wyjścia. Robi się to dla ich dobra. Teraz bym tego nie zrobiła. Na gulę składało się również myślenie o tym, jak bardzo byłam sfrustrowana długo przed Dumy śmiercią, sfrustrowana inaczej, nie w swoim stylu, tylko w jakiś taki skarlały, odstręczający sposób i zupełnie to było do mnie niepodobne, i że kotek być może to wyczuwał i może przez to ten rak tak szybko się rozwinął, bo tak mi wet powiedział, że to wszystko musiało się rozwinąć błyskawicznie i zajęło praktycznie od razu wszystkie organy, tak było agresywne. Więc jak sobie pomyślę, że z powodu mojej niemocy, z powodu grzebania nadziei, a także w telefonie, potem musiałam pogrzebać Dumę, to po prostu nie mogę tego znieść.
No, nieśmiesznie raczej. Raczej nie.
*****************************************************************
Gdy tylko usłyszałam: - Jak to nie śmiesz? Nie? Ale dlaczego? - jakoś od razu straciłam ochotę na tę rozmowę, brnięcie w nią.
- Wiem, że nie-śmiesz-nie, tyle wiem – pomyślałam i powiedziałam: - Bo nie – tonem błahym, lekceważącym, przerzucając lekkość swojego ciała w pionie, którą czułam, na lewą nogę, zaś ciężar tej rozmowy, który też odczuwałam, starając się przerzucić na stronę drugą w tym dialogu, niepokrewną, bo dlaczego bym miała właściwie brać go na siebie, skoro to nie była moja rozmowa, lecz wymuszona.
- A co z tym twoim śmiesznym weekendowym wyjazdem? – chciałam odwrócić ogonem, wszystko jedno co, byle nie kota, i nie do końca mi się to udało, gdyż właśnie w tym momencie włączył się do dialogu pan od kärchera, który przyszedł do sąsiadki z naprzeciwka wyczyścić dywan, i ona wymyśliła, że u mnie też by może wyczyścił przy okazji, ten w dużym pokoju, bo sąsiadkę mam taką, że widzi dużo więcej niż ja sama, i nie tylko na podłodze. - Jest w domu jakiś kotek? – tak rezolutnie zapytał pan od kärchera w tym momencie, rozejrzawszy się i dostrzegłszy w bród kocich bibelotów pałętających się wszędzie w funkcji dekoracyjnej, które tu pozostały, w przeciwieństwie do kotka. – Był – odpowiedziałam krótko, żeby głos nie zdążył mi się podłamać. Pan od kärchera okazał się wrażliwy i od razu zrozumiał, że kotek nie żyje. Więc wziął się do roboty, a ja chodziłam trochę za nim, ale wyszło na to, że zupełnie niepotrzebnie, bo był niesamowicie zaradny i samodzielny, o nic nie pytał, wszystko namierzał sobie sam - prąd, łazienkę, wodę itd. A ja mogłam bez przeszkód przerzucać co tam miałam w znajomej szufladce, która otworzyła mi się tymczasem w mózgu, czując jak mi rośnie w gardle gula. Gdyby gula była szklana, wszyscy mogliby zobaczyć, że w jej skład wchodzi między innymi rekonstrukcja tego wieczoru, kiedy zawiozłam Dumę do weta de facto na zarżnięcie, tyle że o tym wtedy nie wiedziałam. Gdybym wiedziała, to po pierwsze nigdy bym jej tam nie zostawiła samej, bez siebie, tylko bym z nią została. Kiedy się wie później, że wszystko, co się działo, było ostatnie, nie można nijak pojąć, że się było takim naiwnym idiotą, takim ślepcem, że się tego nie rozumiało. Teraz widzę już tylko we własnym mózgu świadome oczy Dumy, które patrzą na mnie, jak czmycham, tak jak się czmycha przed dziećmi, gdy się je zostawia pod opieką kogoś obcego, bo po prostu nie ma się innego wyjścia. Robi się to dla ich dobra. Teraz bym tego nie zrobiła. Na gulę składało się również myślenie o tym, jak bardzo byłam sfrustrowana długo przed Dumy śmiercią, sfrustrowana inaczej, nie w swoim stylu, tylko w jakiś taki skarlały, odstręczający sposób i zupełnie to było do mnie niepodobne, i że kotek być może to wyczuwał i może przez to ten rak tak szybko się rozwinął, bo tak mi wet powiedział, że to wszystko musiało się rozwinąć błyskawicznie i zajęło praktycznie od razu wszystkie organy, tak było agresywne. Więc jak sobie pomyślę, że z powodu mojej niemocy, z powodu grzebania nadziei, a także w telefonie, potem musiałam pogrzebać Dumę, to po prostu nie mogę tego znieść.
No, nieśmiesznie raczej. Raczej nie.
*****************************************************************
wtorek, 19 marca 2013
Jestem, więc myślę, czyli egzystencjalna pułapka
*****************************************************************
Kto? Gdzie? Kiedy? a także: Co robił?
Nie, nie ja. Nie tutaj. Nie teraz. Nic. Nic jednoznacznego. No niestety.
Kto? Gdzie? Kiedy? a także: Co robił?
Ja tym razem. Tutaj. Teraz też. Doświadczam namacalnie, że nie mogę zatrzymać procesu namnażania, produkowania myśli, choćbym chciała. Że myślenie jest automatyzmem. Konstytuuje istnienie. To porażka. Myślę, myśląc, że: nie, nie chcę myśleć! Wściekam się po raz setny. I kaleczę bestialsko myśli-rojenia. Własne. Drogocenne. My precious. Myśląc, udaję się jak zwykle do mini-warzywniaka pana Zająca. W warzywniaku pana Zająca jest zawsze kolejka, dziwnym trafem, i to jest fascynujące. Z kim ma konszachty pan Zając, że jakimś cudem potrafi na powierzchni tak mikroskopijnej ogarnąć swymi ściankami aż tylu trójwymiarowych dorosłych? Czekających w ciszy i pokorze, w jakimś podniosłym skupieniu oraz celebrze na dotarcie do ołtarza z wagą, gdzie króluje cierpiętnicze nieco oblicze pana Zająca. Sam pan Zając jest mimem totalnym. Krząta się precyzyjnie, choć powłóczyście raczej. Nieenergicznie bynajmniej. To by było jednak niestosowne. I to wszystko w absolutnej ciszy. Gdy niefortunnie upuszczam sześć jajek na podłogę, pan Zając sięga w milczeniu po następną papierową torbę. Pakuje nowe sześć, bez cienia demonstracji, bez westchnienia choćby najlżejszego. Automatycznie wymyślam (jestem=myślę) tytuł dla tej topowej pantomimy pana Zająca: Melancholia, uświadamiając sobie przy tym, że w zasadzie tak samo mogłyby się nazywać wszystkie jego poprzednie performance, wystarczyłoby dla odróżnienia dodać numer (M2, M3, M4...). Jakie myśli, ale także ile, produkuje ciężki melancholik?
*****************************************************************
Kto? Gdzie? Kiedy? a także: Co robił?
Nie, nie ja. Nie tutaj. Nie teraz. Nic. Nic jednoznacznego. No niestety.
Kto? Gdzie? Kiedy? a także: Co robił?
Ja tym razem. Tutaj. Teraz też. Doświadczam namacalnie, że nie mogę zatrzymać procesu namnażania, produkowania myśli, choćbym chciała. Że myślenie jest automatyzmem. Konstytuuje istnienie. To porażka. Myślę, myśląc, że: nie, nie chcę myśleć! Wściekam się po raz setny. I kaleczę bestialsko myśli-rojenia. Własne. Drogocenne. My precious. Myśląc, udaję się jak zwykle do mini-warzywniaka pana Zająca. W warzywniaku pana Zająca jest zawsze kolejka, dziwnym trafem, i to jest fascynujące. Z kim ma konszachty pan Zając, że jakimś cudem potrafi na powierzchni tak mikroskopijnej ogarnąć swymi ściankami aż tylu trójwymiarowych dorosłych? Czekających w ciszy i pokorze, w jakimś podniosłym skupieniu oraz celebrze na dotarcie do ołtarza z wagą, gdzie króluje cierpiętnicze nieco oblicze pana Zająca. Sam pan Zając jest mimem totalnym. Krząta się precyzyjnie, choć powłóczyście raczej. Nieenergicznie bynajmniej. To by było jednak niestosowne. I to wszystko w absolutnej ciszy. Gdy niefortunnie upuszczam sześć jajek na podłogę, pan Zając sięga w milczeniu po następną papierową torbę. Pakuje nowe sześć, bez cienia demonstracji, bez westchnienia choćby najlżejszego. Automatycznie wymyślam (jestem=myślę) tytuł dla tej topowej pantomimy pana Zająca: Melancholia, uświadamiając sobie przy tym, że w zasadzie tak samo mogłyby się nazywać wszystkie jego poprzednie performance, wystarczyłoby dla odróżnienia dodać numer (M2, M3, M4...). Jakie myśli, ale także ile, produkuje ciężki melancholik?
melancholia
*****************************************************************
czwartek, 14 marca 2013
I nie opuszczam cię w myślach
*****************************************************************
Śniło mi się, że wchodzę do domu, a tam walają się wszędzie butelki po soku marchwiowym, którego przecież nie piję raczej wcale. - Jesteś – słyszę. "Więc jest"– myślę sobie. – "Jakim cudem? W dodatku przemówił." – Jestem – mówię. I wiem, że tym razem to nie może się tak głupio skończyć. Kiedy schylam się, żeby zdjąć buty, czuję znajomy wzrok. - Nie mogłam tam wytrzymać z niepokoju i obrzydzenia – mówię, podnosząc oczy. – Wiem – ma jak zwykle ciepły głos. - To jeszcze musisz wiedzieć, czego bym chciała teraz, w tym momencie – oświadczam nagle i w sposób zupełnie nieoczekiwany, ku swojemu największemu zawstydzeniu, wybucham, wygłaszając prowokacyjnie tekst egzaltowany mocno, chociaż szczery (w tym momencie), zbyt poetycki w formie, blednąc przy tym: - Że bym się chciała obudzić bez wychodzenia ze snu. Nie mieć oczu i nóg, i ręce jak z waty. Niechwytne palce i nietrzeszczące kości. Nie pasować do ubrania – mówię. – Nie szkodzi – odpowiada i dotyka ciepłą ręką mojego policzka.
*****************************************************************
Śniło mi się, że wchodzę do domu, a tam walają się wszędzie butelki po soku marchwiowym, którego przecież nie piję raczej wcale. - Jesteś – słyszę. "Więc jest"– myślę sobie. – "Jakim cudem? W dodatku przemówił." – Jestem – mówię. I wiem, że tym razem to nie może się tak głupio skończyć. Kiedy schylam się, żeby zdjąć buty, czuję znajomy wzrok. - Nie mogłam tam wytrzymać z niepokoju i obrzydzenia – mówię, podnosząc oczy. – Wiem – ma jak zwykle ciepły głos. - To jeszcze musisz wiedzieć, czego bym chciała teraz, w tym momencie – oświadczam nagle i w sposób zupełnie nieoczekiwany, ku swojemu największemu zawstydzeniu, wybucham, wygłaszając prowokacyjnie tekst egzaltowany mocno, chociaż szczery (w tym momencie), zbyt poetycki w formie, blednąc przy tym: - Że bym się chciała obudzić bez wychodzenia ze snu. Nie mieć oczu i nóg, i ręce jak z waty. Niechwytne palce i nietrzeszczące kości. Nie pasować do ubrania – mówię. – Nie szkodzi – odpowiada i dotyka ciepłą ręką mojego policzka.
materiał na sok marchwiowy, którego nie pijam raczej wcale
*****************************************************************
wtorek, 12 marca 2013
Byłem marzycielem, to fakt, ale apetyt miałem niezgorszy
*****************************************************************
Wiercąc się na krzesełku, przy zapalonej lampie, oświetlającej miękko cały pokój, czytam niby, ale częściej szukam. Bo na ogół ciągle czegoś nie wiem. Sprawdzam. Sztyblet? No tak. Rodzaj buta, «krótki, męski, z wszytymi po bokach cholewki kawałkami gumy». A cholewka? Co? «Krótka cholewa». Bardzo śmieszne. Wolę się upewnić. Że cholewa to jest ta « część buta, która okrywa łydkę». To się wie. Więc w tych sztybletach chodził i arendował wyszynk. No to czad. I tak w nieskończoność, et cetera. Nie dla wilka zagroda. Nie dla wszystkich czytanie Pism Bolesława Prusa w stanie czystym, tomu czwartego, wydanych świetnym nakładem Gebethnera i Wolffa w 1935 roku (bez przypisów). Wiercąc się na krzesełku, stwierdzam w pewnym momencie, że się odbijam w ścianie poprzez cień, który wydaje mi się jednak jakiś dziwny. Jakby garbaty. Wrzucam z rozpędu garb. I co się okazuje - jest on definiowany bardzo ładnie, jako «naturalna wypukłość na grzbiecie», ale tylko w przypadku zwierząt (zastrzeżenie «u zwierząt» jest naprawdę kategoryczne). Już u ludzi jest anomalią, czymś nad miarę, zbędnym naddatkiem, «silnym, tworzącym wypukłość skrzywieniem kręgosłupa». Albo - w znaczeniu przenośnym - «tym, co stanowi dla kogoś obciążenie». Więc mój garb w znaczeniu niedosłownym, moje poczucie winy, że nie potrafię ocalać tych, których kocham, od śmierci, które jest absurdalne i co z tego?, jest realny tak bardzo, że rzuca cień na ścianę. Ruchomy cień. Czyli lipa.
*****************************************************************
Wiercąc się na krzesełku, przy zapalonej lampie, oświetlającej miękko cały pokój, czytam niby, ale częściej szukam. Bo na ogół ciągle czegoś nie wiem. Sprawdzam. Sztyblet? No tak. Rodzaj buta, «krótki, męski, z wszytymi po bokach cholewki kawałkami gumy». A cholewka? Co? «Krótka cholewa». Bardzo śmieszne. Wolę się upewnić. Że cholewa to jest ta « część buta, która okrywa łydkę». To się wie. Więc w tych sztybletach chodził i arendował wyszynk. No to czad. I tak w nieskończoność, et cetera. Nie dla wilka zagroda. Nie dla wszystkich czytanie Pism Bolesława Prusa w stanie czystym, tomu czwartego, wydanych świetnym nakładem Gebethnera i Wolffa w 1935 roku (bez przypisów). Wiercąc się na krzesełku, stwierdzam w pewnym momencie, że się odbijam w ścianie poprzez cień, który wydaje mi się jednak jakiś dziwny. Jakby garbaty. Wrzucam z rozpędu garb. I co się okazuje - jest on definiowany bardzo ładnie, jako «naturalna wypukłość na grzbiecie», ale tylko w przypadku zwierząt (zastrzeżenie «u zwierząt» jest naprawdę kategoryczne). Już u ludzi jest anomalią, czymś nad miarę, zbędnym naddatkiem, «silnym, tworzącym wypukłość skrzywieniem kręgosłupa». Albo - w znaczeniu przenośnym - «tym, co stanowi dla kogoś obciążenie». Więc mój garb w znaczeniu niedosłownym, moje poczucie winy, że nie potrafię ocalać tych, których kocham, od śmierci, które jest absurdalne i co z tego?, jest realny tak bardzo, że rzuca cień na ścianę. Ruchomy cień. Czyli lipa.
sztyblety nieruchome, bez cienia
*****************************************************************
niedziela, 3 marca 2013
Obrał zatem pierwszy lepszy kierunek i ruszył w drogę
*****************************************************************
- Wobec tego jest pan wolny? – spytała
- Tak, jestem wolny – powiedział.
À propos opowieści o zabarwieniu różnym, również czarnym - jest jeszcze taka opcja, że je upchnę w milczeniu, jako niekonkluzywne, zamknę w sobie. Przymknę się najlogiczniej, w pogardzie dla frenezji lub w respekcie dla niewyrażalnego. Odwrócę się od pojęć. Przegram sama ze sobą.
*****************************************************************
- Wobec tego jest pan wolny? – spytała
- Tak, jestem wolny – powiedział.
À propos opowieści o zabarwieniu różnym, również czarnym - jest jeszcze taka opcja, że je upchnę w milczeniu, jako niekonkluzywne, zamknę w sobie. Przymknę się najlogiczniej, w pogardzie dla frenezji lub w respekcie dla niewyrażalnego. Odwrócę się od pojęć. Przegram sama ze sobą.
również czarnym
*****************************************************************
Subskrybuj:
Posty (Atom)