niedziela, 26 lutego 2017

nie to nie

**********************************************************

Nie żebym studiowała ostatnio, a nawet w ogóle, kazania Johna Donne’a, ale przeglądam zbiór esejów Ryszarda Koziołka pod zachęcającym tytułem Dobrze się myśli literaturą (Czarne 2016) i to stamtąd wiedza, co poeta w kazaniach miał na myśli. Że uwielbiał Psalmy, które wykorzystywał („Czy jest ktoś, kto by żył, a nie zaznał śmierci?”, Psalm 89, kazanie wielkanocne). 

Donne jest raczej wyjątkiem, bo najwięcej w tym zbiorze jednak polskiej literatury. Sporo Prusa, Sienkiewicza, Kraszewski, a także osobowości, takie jak Stanisława Przybyszewska czy Hanna Zalewska. „Trochę przesadza z tym pozytywizmem”, stwierdza M. P. Markowski żartobliwie, recenzując książkę, ale poza tą małą „skazą” jest Koziołek uznany za autora esejów doskonałych. I ja zgadzam się z tą opinią. 

Tak naprawdę, chciałam wspomnieć tutaj o Bolesławie Prusie, którego autor książki licznymi nawiązaniami wywołał w mojej głowie, chociaż w całkiem innej sprawie, w innym zupełnie kontekście, nie-Koziołkowym raczej, w każdym razie na pewno nie wprost. 

Zanim jednak o Prusie, to odwołując się jeszcze do poprzedniego posta oraz tytułem wstępu do Pokotu (który wciąż przede mną) i do Prusa zresztą też, chcę, żeby padła tutaj definicja ambony by Janina Duszejko z Prowadź swój pług przez kości umarłych Olgi Tokarczuk, książki-bazy dla filmu Holland – Duszejko patrząc na księdza, który wygłasza obskuranckie, „nawołujące do Zbrodni” kazanie, ma refleksje następujące: 
Teraz wydało mi się jasne, dlaczego wieże strzelnicze, które przecież bardziej przypominają wieże strażników z obozów koncentracyjnych, nazywa się ambonami. W ambonie Człowiek stawia się nad innymi istotami i sam przyznaje sobie prawo do ich życia i śmierci. Staje się uzurpatorem i tyranem. 
Olga Tokarczuk, Prowadź swój pług przez kości umarłych, WL 2009 
A co z Prusem? I jak on się ma do tych ambon i lokalnych rytuałów? Koziołek wspomina w pewnym momencie o „dziwnym” utworze Prusa pt. Ze wspomnień cyklisty. Dobrze kojarzę ten tekst, a najbardziej pamiętam scenę, która została mi w mózgu wśród fresków-makabresków, zapewne poprzez fokus na relacje człowiek-zwierzę/ludzie-przyroda, które stają się aktualnie kwestiami palącymi - i z powodu Szyszki, i ogólnego klimatu, i premiery Pokotu swoją drogą. Trochę długa jest ta scena, więc jak chcecie, to przeczytajcie, nie to nie:
Tymczasem dzieci wciąż tańcowały, klaskały w ręce i krzyczały: 
— Jastrząb!… Jastrzębia przybili!… 
Podszedłem bliżej do gromady, machinalnie spojrzałem na szeroką wierzbę, stojącą między czeremchami i — struchlałem… Do wierzby był przybity za skrzydła spory ptak z krzywym dziobem, białym brzuchem i żółtemi nogami. Ptak żył. Niekiedy rzucał się tak gwałtownie, że krew spływała mu ze skrzydeł, to znowu potężnemi szponami chwytał powietrze, to znowu kręcił głową i oglądał się nie tyle przerażony, ile zdumiony swoim losem. Nagle zasyczał z bólu, a żółte palce tak dziwnie poplątały mu się, że był podobny do człowieka, który załamuje ręce. 
Na ten widok zaszumiało mi w uszach i wydobyłem z kieszeni rewolwer. 
— Odsuńcie się!… — zawołałem na dzieci. 
— Patrzajta! patrzajta!… — wrzasnął dziesięcioletni chłopak w barchanowem odzieniu. — Patrzajta!… pan będzie strzyloł z liwerweru!… 
Stary chłop podniósł rękę do kapelusza, dzieci umilkły, nawet zła baba cofnęła się o kilka kroków. Ja zaś nie potrafię opowiedzieć, jakich uczuć doznawałem w tej chwili. Gniew na barbarzyństwo chłopskie, litość dla pokrzywdzonego ptaka, bohaterska duma… rozpierały mi serce. Nade-wszystko jednak czułem, że jestem człowiekiem sytuacji i że kilkanaście par oczu przypatruje mi się z obawą i podziwem… 
Stanąłem w pozycji, lewą rękę oparłem na plecach, prawą niby żelaznemi kleszczami ująłem broń, podniosłem lufkę do góry, naprowadziłem ją na rzucającego się ptaka i — zwolna zacząłem przyciskać cyngiel… „Skończą się twoje cierpienia, biedaku…“ pomyślałem. A wtem… 
— Paf!… — zawołał chłopak w barchanach. 
— Żeby cię kolka sparła!… — mruknąłem, czując, że w chwili strzału rewolwer uchylił mi się w bok i kula poszła między kwitnące jabłonie. Gdyby tylko poszła!… Ale ona jeszcze zostawiła wyraźną rysę na wierzbie o pół łokcia od jastrzębia. 
— Usunęło się przed wielmożnym panem drzewo!… — rzekł stary chłop, przypatrując mi się z dobrodusznym uśmiechem. 
Chciałem strzelić drugi raz, ale tymczasem chłop z zawiniętemi rękawami zawołał: 
— Kiedy ma bestja ginąć, niech ginie z mojej ręki… Masz! … 
I rzucił w jastrzębia kamieniem z taką siłą, że prawie zmiażdżył ptaka, z którego została kupa zakrwawionych piór i drgający ogon. 
Ponieważ wypadało coś powiedzieć, więc zwróciwszy się do złej baby, rzekłem: 
— A na drugi raz nie przykuwajcie żywych ptaków, bo w Warszawie jest opieka nad zwierzętami i mogłaby was zaskarżyć do sądu… 
Bolesław Prus, Ze wspomnień cyklisty w: Pisma, tom XXIV, Gebethner i Wolff, Warszawa, 1935

**********************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz