poniedziałek, 6 lutego 2017

Aż tu nagle…

**********************************************************

…słyszę głuche: Klap! coś niegłośno plaska o podłogę, lekko raczej, choć całkiem wyraźnie, widzę, leży deus ex machina w innym miejscu niż była przed chwilą. I skąd spadła? Oraz: jak ożyła? Była martwa i nagle powstała, wykonując efektowny ruch? Patrzę na nią: Kto dodał jej skrzydeł? I kim ona w gruncie rzeczy jest? Że z najwyższej półki, to już widzę. I że miękka. I nieciężka raczej. Innych danych brak, jest za daleko.

Super, biorę!, pomyślałam sobie, biorę w ciemno tę, co sama spadła! Koniec z tymi nieogarnialnymi meandrami ruskich stanów ducha i umysłów na nie-do-zdzierżenia momentami poziomach absorpcji, niemożliwych i prawdziwych w jednym, nie przy grypie!, bo jeszcze mi skoczą parametry chorobowe w górę, temperatura na przykład, eksploduję marnie, więc może jednak co nieco samozachowawczego instynktu wypadałoby z siebie wydusić. 

Idę zatem, żeby ją zobaczyć i przygarnąć. Jestem całkiem blisko, coraz bliżej. I ciekawość rośnie. Już podnoszę i już ją odwracam i… ogarnia mnie jedna z najszczerszych i najbardziej autentycznych głupawek, jakie mi się przytrafiły w całym życiu, pusty śmiech. A potem wielki szacun dla obrotu rzeczy (albo losu), który zdobył się na taką wysublimowaną ironię. 

Na podłodze bowiem leży Cypkin. Lato w Baden. Skrzydlata bestyja, o której zapomniałam już na dobre. Na złe chyba też, skoro nawet nie pomyślałam o niej przy grypie. No to masz, sierotko, wszystko w jednym: dwa, trzy, cztery, całą kosmiczną mnogość, zwróciłam się do siebie, też z ironią. 

Chcecie wiedzieć, co było dalej? Proszę bardzo. Jak rzecze poeta: „Cóż było mówić? Paweł ani pisnął, wrócił do siebie i czapkę nacisnął”. Zachowałam się tak samo. Nacisnęłam kaptur szlafroka i zaczęło się. 

Bo to znowu Rosja, znowu trans i znowu Dostojewski, znowu otchłań, a jednak w całkiem innej, wbijającej w łóżko odsłonie. To była niezbyt długa, ale ekstremalnie intensywna jazda. Balans na fali zdań, toczących się lawiną, bez oddechów w postaci kropek, co tam zresztą kropki, średników też u Cypkina jak na lekarstwo. Lepiej niż u Bernharda, moc ta sama, ale przez kondensację inny smak. No i chaps! Połknęłam. Ogarnęłam Cypkinem trzy posiłki: bo śniadanie, potem jeszcze obiad i kolację. Jak skończyłam, to poczułam się wreszcie obżarta. Jak komarzyca. 

Gość, to znaczy autor, Leonid Cypkin, lekarz z zawodu (wykonywał go przez całe życie) oczywiście Bernharda nie znał, nie znał nikogo, nigdy nie wyjechał z Rosji, pisał do szuflady, z obsesją na punkcie rosyjskiej literatury, a szczególnie Dostojewskiego. 

Intensywność tego tekstu zaskoczyła mnie, teleportując bez pardonu w obszary niby już znane, zbadane, niby spacyfikowane, ale Cypkin jedzie po nich całkiem odrębnie i naprawdę bez trzymanki. Coetzee napisał kiedyś taką fantazję pt. Mistrz z Petersburga, doskonałą, a ta Cypkina rzecz jest trochę podobna i wręcz przeciwna jednocześnie, ponieważ nie jest fantazją i zarazem w jakimś sensie nią jest. Cypkin poszedł w inną stronę. Ta książka to wiedza i fakty, ale przefiltrowane przede wszystkim przez unikalną wrażliwość jej autora, przez jego los własny, los Dostojewskiego, przez rosyjską literaturę i historię. 

Cypkin jeździ śladami pisarza, a gdy dociera po raz kolejny (i ostatni) do Petersburga (za jego życia Leningradu), atakuje się setką pytań zasadniczych: „czego właściwie tu szukałem? – dlaczego tak mnie pociągało i wabiło życie tego człowieka, gardzącego mną (świadomie, zapalczywie, jak lubił się wyrażać) i mnie podobnymi? – dlaczego przyszedłem tutaj pod osłoną nocy i skradałem się jak złodziej po tej pustej i bezludnej, przysypanej śniegiem ulicy? - dlaczego, zwiedzając jego mieszkanie-muzeum przy Kuzniecznej lub jakieś inne miejsca z nim związane, stałem zawsze jakoś z boku albo z tyłu, jakbym trafił tu przypadkiem, jakby mnie to wszystko nie bardzo interesowało?” 

Skąd motyw pogardy? Leonid Cypkin urodził się w 1926 r. w Mińsku w rodzinie żydowskiej (umarł w 1982, sto jeden lat po Dostojewskim). Dostojewski jest znany ze swojego bezmyślnego, programowego antysemityzmu, w ramach którego nie wysilał się zresztą nawet na jakieś wyjątkowe, pogłębione teorie – operował oklepanymi antysemickimi argumentami i mitami, żywotnymi zresztą do dziś. Cypkin ma w małym palcu wszystko, co Dostojewski napisał, także Dziennik pisarza (1877/78) i zawarty w nim artykuł zatytułowany Kwestia żydowska: „czytałem z bijącym sercem, mając nadzieję, że znajdę w tych rozważaniach, tak podobnych do tego, co mówi każdy czarnoseciniec, jakiś promyk światlejszej myśli, choćby jakiś zwrot w inną stronę, jakąś próbę nowego spojrzenia – Żydom wolno tylko wyznawać swoją wiarę, więcej nic – wydawało mi się niezwykle dziwne, że człowiek tak wrażliwy w swoich powieściach na cierpienie innych, tak gorliwie biorący w obronę skrzywdzonych i poniżonych, tak gorąco i zapamiętale głoszący prawo do życia każdego drania, opiewający każdy listeczek i najmniejsze źdźbło trawy – że taki człowiek nie znalazł ani jednego słowa na obronę lub usprawiedliwienie ludzi prześladowanych od paru tysięcy lat – czy naprawdę był tak ślepy?, a może zaślepiony nienawiścią? - Żydów nawet nie nazywał narodem, używał określenia plemię, jakby to byli jacyś dzicy z Wysp Polinezyjskich – a do tego plemienia należę ja” (Leonid Cypkin, Lato w Baden, Zeszyty Literackie 2015, tłumaczenie Robert Papieski)

Paradoksalnie Dostojewski ma najwięcej chyba badaczy z tego „plemienia” właśnie. Cypkin nad tym też się zastanawia. Sam jest partycypantem tego syndromu. I jak wszystkich partycypantów, choć jego może szczególnie, cechuje go wielka miłość do trudnego szamana z Petersburga, który działał często tak, że „robiło się z tego jakieś jurodstwo” i który mieszkał w kamienicach zawsze narożnych i zawsze „milczących najciszej, ciemnych najciemniej”. Świadczy o tym ta wyjątkowa książka. 

A grypa wróciła do mnie i tak. 

Zdumiało go światło dnia, gdy wyszedł na ulicę – myślał, że już od dawna jest noc – ojcowie rodzin z żonami wracali z kościoła lub spacerowali, prowadząc dzieci za rękę, ulicą jechały powozy i karety, czarny kot przebiegł mu drogę, wiedziony nawykiem zatrzymał się, ale zauważył, że to był bonończyk, gorzej już być nie mogło 

 **********************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz