poniedziałek, 30 stycznia 2017

PIERWSZA WIEDŹMA: Gdzie byłaś, siostro? DRUGA WIEDŹMA: Rzucałam zarazę na świnie.*

**********************************************************

Może lepsze bywa wrogiem dobrego, ale gorsze przeciwnikiem złego raczej nie jest, nawet na pewno nie. Jest złego sprzymierzeńcem, już choćby z tego powodu, że ociepla jego wredny wizerunek, tworząc jeszcze wredniejsze tło. Co z tym złem? Gdzie ono się czai? Przetnij wpół Skowronka - znajdziesz Śpiew, Przetnij wpół Filozofa - znajdziesz Myśl, Przetnij neonazistę - znajdziesz zło (lecz czy uczynisz w ten sposób dobro?) 

Póki co, chodzi tylko o to, że dopadła mnie zdradziecko grypa („Nie skrzecz, ropucho! Idę!”* zawołała, słysząc moją chrypkę) i przemiędliła tradycyjnie, to znaczy z fazy pierwszej pamiętam raczej tylko grzmoty oraz błyskawice, zgniłą mgłę, za to w fazie drugiej zamęt ucichł i choć bitwa wciąż szalała, zobaczyłam w końcu wrzosowisko, na którym mogłam wreszcie wyłożyć się w pozycji minimalnie bardziej komfortowej, a przez to zachęcającej do konsumpcji nie tylko imbiru i kiszonych ogórków, ale też zaległego (podobnie jak ja sama) i uzdrawiającego czytelnictwa. Lecz od czego zacząć?

Może od tego, co chodzi za mną o krok, tak mniej więcej, z tyłu, ostatnio intensywniej, odkąd ją nieładnie porzuciłam, ale czuję, że ciągle tam jest? Mam na myśli św. Idiotę Cezarego Wodzińskiego. No i owszem, fajnie by było, ale (tak! jest jakieś ale!) jest to książka raczej z gatunku takich „do przetworzenia”, a nie do niewinnego przeczytania. Typ, który trzeba obsłużyć „zgodnie z instrukcją Nietzschego”, jak mówił sam Wodziński. „Trzeba wykonać najpierw trudną, ciężko strawną robotę, niczym wół lub krowa - ba! trzeba ją stale wykonywać – żeby pozwolić sobie na skrzydlatą lekko-myślność. Najlepiej być skrzydlatą krową…”** A druga faza grypy to nie jest dobry moment na takie ekscesy.

Mówi o tym (to znaczy o tej krowie) Cezary Wodziński w miejscu całkiem innym niż św. Idiota, w całkiem innym tomie pt. Między anegdotą a doświadczeniem, który w końcu zaczęłam przeglądać, wymiękając wobec Idioty, decydując się na kompromis, wcale nie zgniły zresztą, tylko mądry. 

Otóż zasada tej książki polega na tym mniej więcej, że czworo ciekawych ludzi wypytuje Wodzińskiego o jego doświadczenia w roli filozofa na przestrzeni dorosłego życia, a on próbuje je objąć w różnych konstrukcjach słownych, które raz po raz przybierają formę anegdoty w sensie ścisłym. I tak, nawiązując do św. Idioty, natknęłam się tam na historię o tym, jak Zbigniew Podgórzec (wybitny znawca Dostojewskiego) dał się nabrać na apokryficzny figiel zastosowany w tej książce przez Wodzińskiego, to znaczy na rzekomo autentyczny, nieznany nikomu list Fiodora Dostojewskiego, który autor umieścił tam w funkcji wstępu. Po wydaniu św. Idioty Podgórzec zadzwonił do Wodzińskiego wzburzony, że ten nie dał mu kopii nieznanego nikomu listu. Jaki z niego przyjaciel? Chodzi tu o rzekomą odpowiedź Dostojewskiego na list początkującego literata, w którym ten zadeklarował zamiar napisania książki „o ruskim świętym szaleńcu” („Co za pomysł! Zuchwała idea i całkowicie nieodpowiedzialna!”). Wiele osób dało się nabrać na ten żart, ale łatwo zrozumieć, że pomyłka Podgórca, jednego z największych w Polsce znawców Dostojewskiego, była dla Wodzińskiego jako autora listu wyrazem najwyższego uznania. 

No więc tak sobie gmerałam i gmerałam wybiórczo pośród tych akapitów lżejszego i cięższego kalibru, ciągle mając poczucie (zgubne, bo to się presja nazywa), że należałoby jednak wykorzystać ten czas choroby na cały gwizdek, a nie tylko na pół, wciąż dręczyło mnie pytanie: ale co? ale co? co wybrać, żebym widziała, że dobre oraz na miarę sytuacji (patrz 2-gi i 3-ci akapit)? 

św. Idiota odpadł, a tym bardziej odpadli „nowi” Bracia Karamazow, na których tłumaczenie także Cezary Wodziński się zamachnął (lecz choćbym zjadła tysiąc kotletów, i dołożyła tysiąc krokietów, to nie udźwignę – ciężar jest). 

No i tak malkontencąc, czyli męcząc kota brakiem zerojedynkowych intencji, mitrężyłam czas i mitrężyłam, mitrężyłam oraz mitrężyłam. 

Aż tu nagle… 

cdn. 

__________________________________________________________________________
William Shakespeare, Makbet, Znak, Kraków 2003, w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka  
**Cezary Wodziński, Między anegdotą a doświadczeniem, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2007

**********************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz