niedziela, 26 czerwca 2016

Z kota łeb i pazury, z jagnięcia wielkość i sylwetka

**********************************************************

Chodzę wśród ludzi, którzy przywiązują psy do drzew i żałuję, że nie świecą na czerwono. Co bym wtedy zrobiła? Odłowiłabym ich po kolei, a następnie zmodyfikowałabym im mózgi poprzez resocjalizację, a jeśli ta by zawiodła, to nawet chirurgicznie. Skazuję pana/panią na intensywny rozwój przez przeczytanie „wspaniałej powieści o robactwie”, tj. Przemiany Franza Kafki, na początek. Tyle moje niewinne fantazje. A w realu? 

Jak czytam Kafkę, to zawsze czuję się pretensjonalna z tymi swoimi naiwnymi zdziwkami w stylu mała megi o o o o o, że świat jest irracjonalny. To przez tę Kafki „dorosłość”, co tak męczy i denerwuje, bo Kafka się nie bawi nawet przez chwilę. 

Weźmy sobie na przykład taki tekst, jak Mieszaniec, który czytam pierwszy raz, dzięki temu, że PIW zaszalał na swoje 70-lecie (dziękujemy ci, Instytucie!) i wydał tom zbiorowy Franz Kafka. Opowieści i przypowieści, „stanowiący - co należy podkreślić - najobszerniejszy zbiór opowiadań i najróżniejszych notatek ze spuścizny Kafki, jaki ukazał się w Polsce” (Karol Sauerland, Posłowie). 

Więc Mieszaniec zaczyna się tak (niezawodnie po kafkowsku): 
Mam osobliwe zwierzę, na wpół kociaka, na wpół jagnię. Jest to spadek odziedziczony po moim ojcu. Ale rozwinęło się ono dopiero teraz, za moich czasów, wcześniej było o wiele bardziej barankiem niż kociakiem. (…) 
Żeby dojść do (niezawodnie kafkowskiego) zakończenia: 
Być może nóż rzeźnika byłby dla niego wybawieniem, ale jako mojemu spadkowi zmuszony jestem mu tego odmówić. Toteż musi czekać, aż oddech sam w nim zgaśnie, choć czasami patrzy na mnie jakby rozumnymi oczami człowieka, wzywającego do rozumnego działania. 
Franz Kafka, Mieszaniec, przekład Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska w: Franz Kafka, Opowieści i przypowieści, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2016 
Doskonała lektura na wakacje! 


**********************************************************

sobota, 18 czerwca 2016

Tak jakby można było posklejać rozbitą w salonie chińską wazę

**********************************************************

Pan Tadzio ma już syndrom sezonu truskawkowego. Mówię: kilo ziemniaków, a on gna do truskawek, więc łapię go za rękaw. Bo to, panie, sfiksować już można z tymi truskawkami, żali się.

Pan Tadzio ma mylący wygląd filozofa, który bierze udział w jakimś chytrym projekcie typu „Mamy cię” albo coś w tym stylu, i kupując u niego owoce i warzywa, zawsze mam takie z lekka męczące poczucie, że mi kogoś namolnie przypomina, nie mam tylko pojęcia kogo. Niestety, w poniedziałek dotarła do mnie wiadomość, że zmarł Cezary Wodziński, autentyczny filozof, a potem kupowałam te ziemniaki u pana Tadzia, truskawki zresztą tez, i wtedy mnie olśniło, że pan Tadzio przypomina mi bez dwóch zdań właśnie jego. 

Św. Idiota stoi nieprzeczytany w całości, z ciągłym zamiarem powrotu do miejsca, w którym przerwałam. No i Szestow - to ze wstępów Wodzińskiego, wstępów tłumacza, którym był, dowiedziałam się wszystkiego, czego trzeba, o Szestowie. 

A doraźnie przypomniał mi się Fiodorow, o którym też usłyszałam po raz pierwszy via Wodziński (w Trans, Dostojewski, Rosja, czyli o filozofowaniu siekierą), jego kozacka, po bandzie „Antyapokalipsa”, eschatologia o charakterze stricte inżynieryjnym, czyli projekt metodycznego, powszechnego wskrzeszenia wszystkich umarłych w sensie ścisłym, cielesnym, osobowym. Fiodorow uważał, że „byłoby rzeczą dziwną, gdyby nauka fizjologii i histologii poprzestawała wyłącznie na krojeniu ciał i nie mogła zająć się odrodzeniem”. Nauczymy się wskrzeszać naszych przodków, sami też zostaniemy wskrzeszeni. „Wiedza będzie się doskonaliła z każdym nowym przypadkiem wskrzeszenia”. 

Więc załóżmy, jak pisze Wodziński, że zadanie wykonano, wektor czasu został odwrócony i wskrzeszono cały ludzki ród. „Nieśmiertelność stała się faktem. Śmierci nie ma. Co teraz robić? Prorok, jak wiemy, nie zadaje żadnych pytań”.

Jasne, w przeciwieństwie do filozofa.

Aha, a tytułową wazę stłukł oczywiście książę Myszkin w salonie Jepanczynów.


**********************************************************

niedziela, 12 czerwca 2016

Smutek Grzegorza S.

**********************************************************

No więc kupiłam ziemię, całe 5 l w worku, i wracałam do domu z tym workiem oraz ze zdrapką, niezdrapaną, której przyjęcia wraz z ziemią nie śmiałam odmówić kobiecie sprzedającej w osiedlowej kwiaciarni.

Idzie Grześ przez wieś… Całkiem à propos zresztą, ponieważ idąc myślałam o smutku dziennikarza Grzegorza Sroczyńskiego, empatycznego nad wyraz, który łączony w mediach w komentatorskie pary z innymi kolegami, nieempatycznymi zgoła, o poglądach wręcz przeciwnych, potrafi jednak zachować niezwykłą wstrzemięźliwość w słowach, a także w mowie ciała. 

Szłam, a szlachetny smutek Grzegorza Sroczyńskiego unosił się nade mną. Worek trochę mi ciążył, a świat wydawał mi się, całkiem jak Jarosławowi Iwaszkiewiczowi, piękny, ale totalnie niewytłumaczalny. Świat, w którym ludzie, o sorry, chciałam powiedzieć: Polki i Polacy, masowo kupują świeży drób w nelsonie założonym przy pomocy własnej (drobiu) szyi, w którym Kempa śpiewa jak Szpak (no, prawie), a "godność wszystkich Polaków", zdefiniowana na nowo w takim właśnie języku egzaltowanym, dziewiętnastowiecznym (kiedy Polski nie było, jak wiadomo, na mapie Europy), jest brutalnie szargana przez skarlałą, nie-polską resztę świata ("technokratyczne opinie biurokratów brukselskich nie będą nam dyktować" definicji naszej godności). 

A ja zadaję sobie takie samo pytanie, jakie zadawał sobie w zupełnie innym świecie całkiem inny osobnik, ale tego samego jak by nie patrzeć gatunku, Julian Barnes, i było to pytanie osobiste: 
Czego wyczekujesz, czego szukasz? Czasu, kiedy życie przestanie być operą i przeobrazi się na powrót w prozę realistyczną? 
Póki co zdrapię tę zdrapkę. 


**********************************************************

niedziela, 5 czerwca 2016

A trzecie zamknienie to siwe kamienie, pod którymi muszę spać

**********************************************************

„Pomyślałem sobie, że żaden biograf nie napisze dobrze mojej biografii, ponieważ w moim zwyczajnym szarym życiu – bez wielkich zdarzeń – nie weźmie pod uwagę intensywności moich przeżyć, która to intensywność nadaje barwę nawet najpospolitszym przebiegom.” 
Jarosław Iwaszkiewicz, Dzienniki 
Wziąwszy pod uwagę, że pisze to człowiek, który przeżył dwie wojny światowe oraz wiele indywidualnych śmierci osób bliskich, najbliższych, kochanych, także psów, jak również innych dramatycznych zdarzeń, możemy sobie powiedzieć, że wiemy, o czym tu mowa. W pewnym sensie, do pewnego stopnia, coś takiego może powiedzieć o sobie każdy z nas. Co innego perspektywa osób trzecich. To jest intymna sprawa ta intensywność przeżyć, więc nie jest tak, że każdy może pisać o każdym. To znaczy może i może, ale na pewno efekty wizyt słonia lub dzika albo nawet człowieka, ale nieodpowiedniego, w takim składzie porcelany, jakim jest czyjeś życie, mnie naprawdę nie interesują. 

Więc nie czytam biografii. Nie chce mi się, szkoda mi czasu. Interesują mnie raczej przetwory (albo wytwory) ludzkich mózgów, ludzkiej wyobraźni. I ciekawi mnie Iwaszkiewicz. Jak podjąć próbę pisania o kimś, kto myślał o sobie w taki sposób? Kto pozostawił Dzienniki, tony listów, potężny dorobek?

No więc nie czytam biografii, a jednak do Stawiska chętnie weszłam. Wirtualnie, póki co. Poszłam do tego składu wielkich i małych Rzeczy w ciemno za autorką nie-biografii Anną Król, nie oczekując już wiele, bo autentycznym przeżyciem, prawdziwym zanurzeniem w głąb, w dyskretne oraz czułe obcowanie z przedmiotami, wypełniającymi kiedyś świat pisarza, a przez to z człowiekiem, okazało się dla mnie czytanie napisanej przez nią książki pt. Rzeczy. Iwaszkiewicz intymnie. Porcelana ocalała, zadziałała, zaskoczyła w nowym świetle.
1979 
Wczoraj audiencja u E.G. trwała całe trzy kwadranse. Ale tak samo jak w kwadransowej audiencji u papieża uderzył mnie fakt, jak bardzo zwyczajni są ludzie, którym Bóg „powierzył honor Polaków”.*
Może warto przypomnieć ten cytat w sytuacji, gdy odpalam telewizję i widzę taką scenę: oto jakiś dziennikarz cwałuje z mikrofonem rączo wokół idącego chodnikiem prezesa Rzeplińskiego, zarzucając go tysiącem pytań absurdalnych, obskakuje go i naskakuje, niczym tancerz mecenasa Kraykowskiego u Gombrowicza. Myślałam, że to kabaret, a to były akurat Wiadomości. 

Tym bardziej zachwyca świetna, subtelna robota Anny Król. 

______________________________________________________________________________
Jarosław Iwaszkiewicz, Dzienniki, cyt. za: Anna Król, Rzeczy. Iwaszkiewicz intymnie, Wilk&Król Oficyna Wydawnicza, Warszawa 2015 

**********************************************************