czwartek, 11 czerwca 2015

Wąż ogrodowy skręcający się

**********************************************************

Paolo Sorrentino rozbija się już po świecie z nowym filmem, a ja dopiero teraz obejrzałam Wielkie piękno, jego poprzednie dzieło, którym wymiatał w zeszłym roku na festiwalach, czesząc kolejne nagrody, włącznie z Oscarem za najlepszy nieanglojęzyczny film. 

Czy coś mnie zdziwiło? Całkiem sporo. Oprócz tego, że mu te nagrody przyznawano z taką euforią. Sama bym przyznała. Spodziewałam się innego filmu, też z powodu tych ciągłych porównań do Felliniego, którego zostawmy mimo wszystko w pokoju obok, niech oddycha osobnym powietrzem, a Sorrentino osobnym, o spersonalizowanych jednak proporcjach gazów i aerozoli, jak również głębokości oddechu. 

Bo ten film ma taką właściwość, że zachowuje proporcje pomiędzy kiczem a pięknem, ironią i powagą, między komedią i tragedią, idealne do tego, żeby powiedzieć o życiu coś trafnego, coś prawdziwego. Obraz płynie i nagle w paru miejscach łapie taki czysty, mocny ton, trafiający centralnie w samo sedno, gdzie krzyżuje się linia głowy z linią serca. No sorry, homo sapiens, taka prawda - żeby coś powiedzieć prawdziwego o mnie/o tobie trzeba otrzeć się momentami o klimaty jakby wyjęte żywcem z Paolo Coelho. C'est la vie. Kiczowato się prezentujemy na tle wschodów i zachodów słońca, które nie wyznaczają bynajmniej rytmu naszego dnia. 

„Gram w telewizji, w dwóch filmach. No dobra, w jednym papieża, ale w drugim narkomana, który wychodzi na prostą”. Tak też może wyglądać życie. Witaj w kółku adoracji bycia w Wiecznym Mieście (które jest zresztą także wielkim bohaterem tego filmu), w monstrualnym wężu, pląsającym w rytmie „Far l'Amore” po jego ogrodach. Inna opcja (czy aby realna?) to odlecieć stamtąd jak flamingi, w stronę słońca albo w siną dal. 

Warto się dobrze wyspać, żeby odbyć przytomnie tę hybrydową podróż po duchu oraz ciele, a także zdumiewającym ludzkim umyśle. Zaczynając od takich smaczków, jak dialogi między głównym bohaterem a ogarniętą i zdystansowaną Meksykanką w funkcji gosposi („Niech mnie Dzika obudzi o 16.00”, "Dzisiaj pan jest Dziki"), przez grubą ironię, jak ta w scenie z fabryki piękności, u kultowego botoksiarza w randze guru, konwersującego ze swoimi pokornymi wyznawcami i wyznawczyniami: 
- Jak się masz? 
- Doskonale. Właśnie wróciłam z Indii. Przeszłam tam cudowną biegunkę. Wpadnij na przyjęcie rozwodowe. Będą tancerki z variété. 
- Z przyjemnością. Co chcesz w prezencie? 
- Niech się skończy wojna na Bliskim Wschodzie. 
- Zrobię, co w mojej mocy. 

kończąc na skokach w trudne i nieznane. 

Wszyscy, którzy się urodziliśmy, musimy potem na koniec dokonać tej samej trudnej sztuki, nikt za nas tego nie zrobi. Ale przedtem jest jeszcze życie.


**********************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz