piątek, 5 czerwca 2015

Bydziesz zarŏski tod *

**********************************************************

Stoję u zegarmistrza, który jest jak wyjęty z klechd domowych albo innych w tym stylu sugestywnych historii, z lupą okularową na opasce opinającej czaszkę obleczoną żółtą skórą, "mistrz zegareczek, suchy człowieczek", parafrazując klasykę, wirtuoz w miniaturze, pomniejszony jeszcze przez nienaturalne wygięcie chorego kręgosłupa.

Stoję u zegarmistrza, bo babcia nie chce słyszeć o kupowaniu baterii do aparatu słuchowego „gdzieś po drodze”. No więc czekam. Przede mną kobieta, powierzywszy mistrzowi swój zegarek, zwraca się teraz do niego ciepłym głosem:

- Pan to zawsze pomoże, coś zaradzi. I tyle kwiatów u pana…

Nie muszę się rozglądać. Ogarniam wszystko wzrokiem bez jednego ruchu gałek ocznych. W miniaturowym zakładzie płożą się, rozrastają, wystrzeliwują w sufit rośliny ciepłolubne, adekwatnie do warunków.

- Ale tej palmie przy panu to coś jest – kontynuuje ona, czuła, ale i czujna, obserwatorka otaczającej rzeczywistości.

- Ano schnie – przyznaje zegarmistrz, nie odrywając lupy od zegarka, przy którym dłubie nadal ze skupieniem. – Faktycznie, coś jej jest. Ziemię może by trzeba wymienić. Jak żona znajdzie chwilę, to się tym zajmie.

- Albo panu coś jest, a nie palmie – pańcia na to nagle z grubej rury, ku mojemu jednak zaskoczeniu, tak że kaszlę nawet nerwowo. – Bo jak choroba w domu, to kwiatki to wyczują, proszę pana, jak nic wyczują. Mój mąż na przykład, proszę pana, to sobie uwielbiał, wie pan, pasjansa postawić. Na okrągło przy stoliku siedział i karty układał, a przy tym stoliku stała palma, wie pan, wielka taka, od zawsze tam stała. Aż tu nagle, proszę pana, nie wiadomo z jakiego powodu, coś tej palmie zaczęło się dziać, liście zaczęły obsychać. Czego myśmy nie robili, proszę pana, żeby ją jakoś ratować, ale nic nie działało, dalej schła. Aż mąż umarł, wtedy nagle, proszę pana, palma prawie z dnia na dzień odżyła, przestała gubić liście, odetchnęła. Bo to mąż był, proszę pana, chory i przez niego właśnie ta palma usychała.

Staram się nie spoglądać w oczy zegarmistrzowi, który na okaz zdrowia nie wygląda, nawet na ćwierć okazu, i mam wielką ochotę kopnąć pańcię delikatnie w kostkę, ale już widzę po oczach, że mogę sobie ją kopać do upojenia raczej, pańcia bowiem idzie jak czołg.

I generuje się klimat trochę taki, jak w Drachu Szczepana Twardocha („I już nie ma Dolores Ebersbach, i nie ma Reinholda Ebersbacha, i nie ma Caroline Ebersbach, a kiedyś byli, ale to nie ma żadnego znaczenia, bo teraz już ich zupełnie nie ma.”). 

Skoro o Drachu mowa, to dodam przy okazji, że już teraz rozumiem, jakim cudem uniknął autor potencjalnego chaosu, który mógł powstać w głowach czytelników jego powieści pod wpływem metodycznego mieszania w toku narracji różnych płaszczyzn czasowych i biograficznych, ciągłego przeplatania różnych sekwencji zdarzeń, pochodzących z różnych życiorysów, różnych momentów w historii, różnych miejsc, a to wszystko na poziomie akapitów, nawet zdań. Na przestrzeni jednego zdania wykonywany jest czasem skok przez kilka generacji, co jest możliwe dlatego, że narrator powieści – ziemia – jest jak bóg, stoi ponad czasem, „widzi wszystko” i widzi to „wszystko” równocześnie. Jeszcze szerzej niż Jenta u Olgi Tokarczuk, choć tam perspektywa jest z góry, tutaj z dołu. 

A ja widzę również całkiem jasno, choć niekoniecznie w zachwyceniu, że tajemnica tego cudu "orientacji" pomimo splątania tkwi zwyczajnie w prostym powtórzeniu, które jest tu konstrukcyjną zasadą. Nie zadałam sobie wprawdzie trudu policzenia występujących w Drachu oryginalnych (unikalnych) zdań. Ale na pewno jest to pula, którą się w toku powieści wielokrotnie obraca. Prawie każde z wymyślonych tutaj zdań wraca potem co najmniej kilkakrotnie. Tak czy siak, namolna refreniczność lub mantryczność, może tak ktoś woli, cechująca narrację Twardocha, powoduje, że losy bohaterów, że zdarzenia zachodzące w ich biografiach, a także powiązane z nimi miejsca, już mniej więcej od połowy książki znamy na pamięć. O chaosie można pomarzyć.

Cykl nadrzędny i porządkujący też jest jeden, wszechogarniający, znany skądinąd: z prochu powstaliśmy, w proch się obrócimy; to jest prawda, która nie zawodzi w skali mikro ani w skali makro, o czym mówi między innymi poniższy fragment: 
„Ciało Nikodema Gemandera należy do Nikodema Gemandera. Ciało ojca Stanisława Gemandera należy do Stanisława Gemandera, kiedy pochyla sześćdziesięciosiedmioletni grzbiet nad szpadlem, którym zdziera darń dookoła miłorzębu górującego nad jego ogrodem. Ciało miłorzębu należy do miłorzębu. Ciało ojca Stanisława Gemandera, Joachima, należy do mnie, bo w 1951 roku we mnie je złożono wraz z umierającymi z nim bakteriami Clostridium tetani, i Stanisław to widział, ale bardzo starannie zapomniał, a to dalej jest w jego głowie, ciało ojca na szpitalnym łóżku w łuk wygięte. Clostridium tetani w krwi Joachima Gemandera. Ich maleńkie prokariotyczne ciałka rozpuszczają się we mnie tak samo jak wasze. I już się wszystkie rozpuściły, miriady ciałek Clostridium tetani w ciele Joachima Gemandera jak miriady małych białkowych prostopadłościennych wagoników i inne małe ciałka prokariotyczne w nim, więcej w nim tych ciałek niż eukariotycznych komórek samego Gemandera, chociaż gotów jestem przystać na to, że ciałka prokariotów w ciele Joachima Gemandera są ciałem Joachima Gemandera tak samo jak eukariotyczne komórki Joachima Gemandera i ich prokariotyczne mitochondria – czy jak tam wolicie sobie tłumaczyć ten prosty fakt, że jesteście ziemią, z ziemi się rodzicie i do ziemi wracacie, mną jesteście, ze mnie się rodzicie i do mnie wracacie.”
Szczepan Twardoch, Drach, WL 2014

________________________________________________________
Szczepan Twardoch, Drach, Wydawnictwo Literackie

**********************************************************

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz