Pierwsza strona
Jest takie zdjęcie, na którym siedzisz jak dorosła z nogą założoną na nogę i trzymasz mnie na rękach w postaci przyodzianego w śpiochy tobołka o poziomie atrakcyjności zero (niemówiący, niechodzący, niekorzystający z klozetu, jak mówi babcia). Patrzysz na mnie z uwagą. Aktualnie mówię, chodzę i korzystam z klozetu. Mam wrażenie, że tylko to się zmieniło.
Następna strona
Będąc w Pradze, dochodzę do wniosku, że Czesi to bardzo inteligentny naród, nawet trzyletnie dzieci mówią znakomicie po czesku**. Oraz ty. Jesteś najmądrzejsza.
Kolejna strona
„Szedł i szedł, a noc była rozległa i odbijała się echem”. To zdanie obija mi się w czaszce cały czas i rozłazi po całym organizmie.
Jeśli życie, nie będąc nowelą, składa się jednak z odcinków i gdy ostatni odcinek kończy się tak mniej więcej, jak w anegdocie u Hłaski w „Pięknych dwudziestoletnich”, że bohater wyskakuje z samolotu na wysokości dziesięciu tysięcy metrów i jest bez spadochronu, wokół niego lata eskadra odrzutowców, strzelających pociskami rakietowymi, a na dole czekają już na niego trzy rekiny z otwartymi paszczami, i kiedy nikt się nie kwapi specjalnie, żeby pociągnąć dalej taką historię (nie jesteśmy cudotwórcami, mówią wszyscy, rozkładając bezradnie ręce, po co wyskakiwał bohater, głupek jeden?), wtedy musi mieć ten bohater szczęście, żeby znalazł się w jego pobliżu ktoś, kto potrafi zażyć taką fabułę z mańki, kto ma wystarczające zasoby brawury, żeby zagrawszy na nosie wszelkiemu prawdopodobieństwu, kontynuować po bandzie równie bezczelnie, dzięki czemu, oprzytomniawszy, ma nasz bohater szansę przeczytać następujący dalszy ciąg: „Nadludzkim wysiłkiem woli, wydostawszy się z tych irytujących opresji, Mike Gilderstern powrócił do Nowego Jorku”.
Pozdrowienia z Nowego Jorku!
* tak mówią w Rumunii, o czym dowiedziałam się, czytając Nadal ten sam śnieg i nadal ten sam wujek Herty Muller
** parafrazując Jaroslava Haška
**********************************************************