*********************************************************
"Trzy świece z brunatnego wosku płakały w wysokich lichtarzach, nie mogąc rozwiać mroku."
Uświadomiłam sobie, że dawno nie widziałam płaczących świec. Wszędzie sprzedają "niekapiące". Co za horror;)
A zdanie pochodzi z "Czystego, nieczystego" Colette, rekomendowanego przez Janion. Smutna książka.
*********************************************************
wtorek, 28 lipca 2009
czwartek, 16 lipca 2009
W rzęsistym deszczu ognia wrzeszczą świerszcze
*********************************************************
"Splątany gąszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu popołudnia. Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. Złote ściernisko krzyczy w słońcu jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu ognia wrzeszczą świerszcze."
Lato w fazie totalnego rozpasania. Wielka nadprodukcja, przerost. Nadmiar, który ujarzmia wyobraźnię.
Ta parująca wybujałość nieuchronnie kojarzy mi się z Schulzem (pisałam już o tym - tutaj). Wprawdzie Schulzowy Sierpień (lipiec też może być;) dzieje się na prowincji, a wielkomiejski skwar to jednak trochę inna bajka, ale upał doświadczany w mieście też ma swój kontrowersyjny wymiar. Zwłaszcza gdy dotyka w niewielkim stopniu, bo kawał dnia spędza się w klimatyzowanej kapsule, z której wychodzi się dopiero przed wieczorem do nabrzmiałego od żaru, prawie równie sztucznego świata - na zewnątrz. Potem wsiada się do nagrzanego tramwaju, w którym widzi się przytępione, omdlałe twarze, nieruchomy wzrok, ospałe spojrzenia, całkowite zwolnienie obrotów. Głowy wymiecione z myśli gorącymi podmuchami żaru.
Ma się wtedy dziką ochotę uratować zmuloną dramaturgię, rozłażącą się na wszystkie strony, i wydyszeć błagalnie do zgromadzonych tam, dogorywających aktorów (którymi, jak wiadomo, jesteśmy wszyscy - "świat jest teatrem, aktorami ludzie", William Shakespeare;), najlepiej desperacko, żeby zrobić jakie takie wrażenie:
- Proszę, żebyście nie przerywali spektaklu, żebyście grali dalej.
To moja ulubiona kwestia z "Braci Karamazow" wg Zelenki. Ciągle łazi mi po głowie. Jest kluczowa. Z pozoru niewinna, pozytywna, ale prowadzi do tragicznego finału. Aktorzy grają dalej (Dostojewskiego), nie mając pojęcia, jaką siłę może mieć ich spektakl, jeśli trafi na odpowiedni grunt, odpowiednie życiowe okoliczności. Że zyskuje wtedy taką moc, jak religia, misterium, które może skończyć się ofiarą. Bo żeby osiągnąć niemożliwe, człowiek zwraca się zwykle do Boga. Czasem jednak zwraca się w stronę sztuki. I bywa, że znajduje w niej wybawienie.
Jeszcze raz polecam film.
*********************************************************
"Splątany gąszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu popołudnia. Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. Złote ściernisko krzyczy w słońcu jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu ognia wrzeszczą świerszcze."
Lato w fazie totalnego rozpasania. Wielka nadprodukcja, przerost. Nadmiar, który ujarzmia wyobraźnię.
Ta parująca wybujałość nieuchronnie kojarzy mi się z Schulzem (pisałam już o tym - tutaj). Wprawdzie Schulzowy Sierpień (lipiec też może być;) dzieje się na prowincji, a wielkomiejski skwar to jednak trochę inna bajka, ale upał doświadczany w mieście też ma swój kontrowersyjny wymiar. Zwłaszcza gdy dotyka w niewielkim stopniu, bo kawał dnia spędza się w klimatyzowanej kapsule, z której wychodzi się dopiero przed wieczorem do nabrzmiałego od żaru, prawie równie sztucznego świata - na zewnątrz. Potem wsiada się do nagrzanego tramwaju, w którym widzi się przytępione, omdlałe twarze, nieruchomy wzrok, ospałe spojrzenia, całkowite zwolnienie obrotów. Głowy wymiecione z myśli gorącymi podmuchami żaru.
Ma się wtedy dziką ochotę uratować zmuloną dramaturgię, rozłażącą się na wszystkie strony, i wydyszeć błagalnie do zgromadzonych tam, dogorywających aktorów (którymi, jak wiadomo, jesteśmy wszyscy - "świat jest teatrem, aktorami ludzie", William Shakespeare;), najlepiej desperacko, żeby zrobić jakie takie wrażenie:
- Proszę, żebyście nie przerywali spektaklu, żebyście grali dalej.
To moja ulubiona kwestia z "Braci Karamazow" wg Zelenki. Ciągle łazi mi po głowie. Jest kluczowa. Z pozoru niewinna, pozytywna, ale prowadzi do tragicznego finału. Aktorzy grają dalej (Dostojewskiego), nie mając pojęcia, jaką siłę może mieć ich spektakl, jeśli trafi na odpowiedni grunt, odpowiednie życiowe okoliczności. Że zyskuje wtedy taką moc, jak religia, misterium, które może skończyć się ofiarą. Bo żeby osiągnąć niemożliwe, człowiek zwraca się zwykle do Boga. Czasem jednak zwraca się w stronę sztuki. I bywa, że znajduje w niej wybawienie.
Jeszcze raz polecam film.
*********************************************************
czwartek, 9 lipca 2009
Lord w funkcji antidotum
*********************************************************
"Nagle rozejrzała się bystro wokół i rzekła czystym altem:
- Gdzież mój chiromanta?
- Twój kto, Gladys? - spytała księżna, wzdrygnąwszy się niechcący.
- Mój chiromanta, księżno, nie mogę żyć bez niego.
- Droga Gladys! zawsze jesteś tak oryginalna - szepnęła księżna, próbując sobie przypomnieć, co właściwie znaczy chiromanta i żywiąc nadzieję, że nie to samo, co pedikiurzysta.
- Przychodzi do mnie regularnie dwa razy w tygodniu - mówiła dalej lady Windmere - i to jest niezmiernie interesujące.
- Mój Boże! - westchnęła do siebie księżna - a więc jednak to ktoś w rodzaju pedikiurzysty. Okropne. Mam nadzieję, że to chociaż cudzoziemiec. Wtedy nie byłoby tak źle."
I jak? Wg mnie całkiem dowcipnie. Na dodatek z podziałem na role. Plus arystokracja w obróbce (obiekt zawsze wyjątkowo wdzięczny). Niech żyje awangarda klasyki! Autor autor? Ależ proszę: niejaki Oscar Wilde, "Zbrodnia lorda Artura Savile". Jakim cudem kryminał Wilde'a w moich dość wyczulonych rękach? Żadnym wielkim, a nawet wręcz przeciwnie. Wbrew pozorom jest konsekwencją bardzo regularnego procesu (wynikania logicznego), który sama sprowokowałam (żeby przebiegł). A przetoczył się mniej więcej tak:
1. Chroniczny brak wolnego czasu (wow! brzmi jak nazwa poważnej choroby) sprawia, że desperacko (momentami) staram się zachować jakie takie czytelnicze kontinuum (że się tak wyrażę), co bywa trudne, bo w przypadku książek, które dotkną mnie głębiej niż po skórze, miałabym jednak ochotę na jakąś przyzwoitą karencję, choćby z szacunku dla autora.
2. Ale się spieszę. Stąd np. po niedawnym Bernhardzie karencja wyniosła zero (mimo że gość zasłużył na ładnych kilka dni - co najmniej), przyczyna - patrz p.1. Z powodu tej żarłoczności szybko przeszłam do następnych książek.
3. Wynikiem była zemsta matki literatury, która przyszła w postaci dwóch moich kolejnych czytelniczych porażek (i wcale nie były to "piękne katastrofy"):
a) porażka nr 1 - "Cudowna kariera Magdy M.", autorka: Magdalena Miecznicka (dotąd krytyczka literatury, niedawno nieoczekiwanie zabawiła się w autorkę), wymiękłam na ok. 30-tej stronie ("Ach, jak im zazdrościłaś tych chwil! I jak chłonęłaś w słabym świetle latarni urodę ich wspaniałych platynowych włosów, ich ust malowanych szminkami z billboardów oraz dżinsowych spódniczek - podczas gdy ty, skromna dziewczynka w wieku dojrzewania, w ogóle nigdy się nie malowałaś.")
b) porażka nr 2 - rzutem ukośnym (poprzekątnym?) przestawiłam się na "Sefera" Ewy Lipskiej - dotąd poetki ("Na biurku leżał gruby kalendarz, z nadwagą całego roku, którą zaczynał zrzucać 1 stycznia. Już wiedziałem, jak się to skończy, jak szybko będzie chudł, coraz szybciej, coraz szybciej, aż do anoreksji 31 grudnia.").
Bez zbędnych analiz - jednak musi być coś za coś. Układ "nic za coś" nie bardzo mi się podoba. Szybko mnie zniecierpliwiły. Może wrócę (co najmniej do jednej), żeby mieć obraz całości, ale na pewno bez poświęceń (jeśli nadal nie będą rokować, goobye).
A póki co - zdrażniły mnie do tego stopnia, że sięgnęłam w desperacji do kupki (sporej) różnych osobliwości i książeczek zakupionych w cenie 1PLN per sztuka (m.in. u niejakiego Wernyhory:), wyciągnęłam stamtąd chudziutkie opowiadanka O. Wilde'a właśnie, zabrałam w drogę i ... patrz początek tekstu! Jako odtrutka sprawdziły się całkiem nieźle. Ale już wystarczy:) Wracam.
*********************************************************
PS Piszę na kolanie, obiecuję poprawę.
*********************************************************
"Nagle rozejrzała się bystro wokół i rzekła czystym altem:
- Gdzież mój chiromanta?
- Twój kto, Gladys? - spytała księżna, wzdrygnąwszy się niechcący.
- Mój chiromanta, księżno, nie mogę żyć bez niego.
- Droga Gladys! zawsze jesteś tak oryginalna - szepnęła księżna, próbując sobie przypomnieć, co właściwie znaczy chiromanta i żywiąc nadzieję, że nie to samo, co pedikiurzysta.
- Przychodzi do mnie regularnie dwa razy w tygodniu - mówiła dalej lady Windmere - i to jest niezmiernie interesujące.
- Mój Boże! - westchnęła do siebie księżna - a więc jednak to ktoś w rodzaju pedikiurzysty. Okropne. Mam nadzieję, że to chociaż cudzoziemiec. Wtedy nie byłoby tak źle."
I jak? Wg mnie całkiem dowcipnie. Na dodatek z podziałem na role. Plus arystokracja w obróbce (obiekt zawsze wyjątkowo wdzięczny). Niech żyje awangarda klasyki! Autor autor? Ależ proszę: niejaki Oscar Wilde, "Zbrodnia lorda Artura Savile". Jakim cudem kryminał Wilde'a w moich dość wyczulonych rękach? Żadnym wielkim, a nawet wręcz przeciwnie. Wbrew pozorom jest konsekwencją bardzo regularnego procesu (wynikania logicznego), który sama sprowokowałam (żeby przebiegł). A przetoczył się mniej więcej tak:
1. Chroniczny brak wolnego czasu (wow! brzmi jak nazwa poważnej choroby) sprawia, że desperacko (momentami) staram się zachować jakie takie czytelnicze kontinuum (że się tak wyrażę), co bywa trudne, bo w przypadku książek, które dotkną mnie głębiej niż po skórze, miałabym jednak ochotę na jakąś przyzwoitą karencję, choćby z szacunku dla autora.
2. Ale się spieszę. Stąd np. po niedawnym Bernhardzie karencja wyniosła zero (mimo że gość zasłużył na ładnych kilka dni - co najmniej), przyczyna - patrz p.1. Z powodu tej żarłoczności szybko przeszłam do następnych książek.
3. Wynikiem była zemsta matki literatury, która przyszła w postaci dwóch moich kolejnych czytelniczych porażek (i wcale nie były to "piękne katastrofy"):
a) porażka nr 1 - "Cudowna kariera Magdy M.", autorka: Magdalena Miecznicka (dotąd krytyczka literatury, niedawno nieoczekiwanie zabawiła się w autorkę), wymiękłam na ok. 30-tej stronie ("Ach, jak im zazdrościłaś tych chwil! I jak chłonęłaś w słabym świetle latarni urodę ich wspaniałych platynowych włosów, ich ust malowanych szminkami z billboardów oraz dżinsowych spódniczek - podczas gdy ty, skromna dziewczynka w wieku dojrzewania, w ogóle nigdy się nie malowałaś.")
b) porażka nr 2 - rzutem ukośnym (poprzekątnym?) przestawiłam się na "Sefera" Ewy Lipskiej - dotąd poetki ("Na biurku leżał gruby kalendarz, z nadwagą całego roku, którą zaczynał zrzucać 1 stycznia. Już wiedziałem, jak się to skończy, jak szybko będzie chudł, coraz szybciej, coraz szybciej, aż do anoreksji 31 grudnia.").
Bez zbędnych analiz - jednak musi być coś za coś. Układ "nic za coś" nie bardzo mi się podoba. Szybko mnie zniecierpliwiły. Może wrócę (co najmniej do jednej), żeby mieć obraz całości, ale na pewno bez poświęceń (jeśli nadal nie będą rokować, goobye).
A póki co - zdrażniły mnie do tego stopnia, że sięgnęłam w desperacji do kupki (sporej) różnych osobliwości i książeczek zakupionych w cenie 1PLN per sztuka (m.in. u niejakiego Wernyhory:), wyciągnęłam stamtąd chudziutkie opowiadanka O. Wilde'a właśnie, zabrałam w drogę i ... patrz początek tekstu! Jako odtrutka sprawdziły się całkiem nieźle. Ale już wystarczy:) Wracam.
*********************************************************
PS Piszę na kolanie, obiecuję poprawę.
*********************************************************
piątek, 3 lipca 2009
"Kiedy patrzę na ludzi, patrzę na nieszczęśników."
*********************************************************
"Czasem przemawia przez nich Bóg, ale używa takich samych ordynarnych słów jak oni, takich samych nieporadnych zdań."
Muszę przyznać, że druga część "Zaburzenia" Bernharda z lekka mnie skonsternowała. Zmęczył mnie obłędny monolog Księcia, który ciągnie się do końca książki (i stanowi jakieś 2/3 całości), a jego bazowa teza brzmi: "Ludzie są wyłącznie idącą w miliardy, niesamowitą, rozmieszczoną na pięciu kontynentach wspólnotą umierania. (...) Życie jest szkołą, w której naucza się śmierci. Zaludnia tę szkołę wiele milionów uczniów i nauczycieli. (...) Jedynym osiągalnym celem nauki jest śmierć." Książę jest obłąkany, a zakręcona, wielopiętrowa forma jego kuriozalnego monologu pogłębia to wrażenie. I chyba o to zmęczenie chodzi. Żeby złachany czytelnik nie miał już siły na refleksję, że Książę mówi prawdę i tylko prawdę (jak to mają w zwyczaju szaleńcy), ale przecież nie całą. Nie całą!
Śmiertelność określa nas w stu procentach, ale daje w efekcie dramaturgię, która jest z gruntu życiodajna, "sensogenna". Oczywiście jest to paradoks (który jak zwykle - rządzi:) Mam wrażenie, że trudno byłoby wymyślić lepszy algorytm. I nie mówię tego lekko. Wcale nie.
W co wierzył Jean-Paul, gdy pisał swoją "Mowę wypowiedzianą na szczycie kosmicznego gmachu przez umarłego Chrystusa o tym, że nie ma Boga"? Kiedy wyobrażam sobie, że tam stoję (na szczycie tego gmachu;) i rozglądam się na wszystkie strony, chyba wiem, co chciałabym zobaczyć. Na ile uniwersalne jest to moje pragnienie?
Bardziej niż wizja braku Boga przeraża mnie taki tekst:
"słychać głosy jęki/ zgrzytanie zębów/
przebudzeni bogowie/ opędzają się/ od natrętnych ludzi/ ziewają." (T. Różewicz)
Przed taki zgnuśniały anty-majestat wolałabym nie dostać się wcale. A może lepszy taki niż żaden?
*********************************************************
"Czasem przemawia przez nich Bóg, ale używa takich samych ordynarnych słów jak oni, takich samych nieporadnych zdań."
Muszę przyznać, że druga część "Zaburzenia" Bernharda z lekka mnie skonsternowała. Zmęczył mnie obłędny monolog Księcia, który ciągnie się do końca książki (i stanowi jakieś 2/3 całości), a jego bazowa teza brzmi: "Ludzie są wyłącznie idącą w miliardy, niesamowitą, rozmieszczoną na pięciu kontynentach wspólnotą umierania. (...) Życie jest szkołą, w której naucza się śmierci. Zaludnia tę szkołę wiele milionów uczniów i nauczycieli. (...) Jedynym osiągalnym celem nauki jest śmierć." Książę jest obłąkany, a zakręcona, wielopiętrowa forma jego kuriozalnego monologu pogłębia to wrażenie. I chyba o to zmęczenie chodzi. Żeby złachany czytelnik nie miał już siły na refleksję, że Książę mówi prawdę i tylko prawdę (jak to mają w zwyczaju szaleńcy), ale przecież nie całą. Nie całą!
Śmiertelność określa nas w stu procentach, ale daje w efekcie dramaturgię, która jest z gruntu życiodajna, "sensogenna". Oczywiście jest to paradoks (który jak zwykle - rządzi:) Mam wrażenie, że trudno byłoby wymyślić lepszy algorytm. I nie mówię tego lekko. Wcale nie.
W co wierzył Jean-Paul, gdy pisał swoją "Mowę wypowiedzianą na szczycie kosmicznego gmachu przez umarłego Chrystusa o tym, że nie ma Boga"? Kiedy wyobrażam sobie, że tam stoję (na szczycie tego gmachu;) i rozglądam się na wszystkie strony, chyba wiem, co chciałabym zobaczyć. Na ile uniwersalne jest to moje pragnienie?
Bardziej niż wizja braku Boga przeraża mnie taki tekst:
"słychać głosy jęki/ zgrzytanie zębów/
przebudzeni bogowie/ opędzają się/ od natrętnych ludzi/ ziewają." (T. Różewicz)
Przed taki zgnuśniały anty-majestat wolałabym nie dostać się wcale. A może lepszy taki niż żaden?
*********************************************************
środa, 1 lipca 2009
O pewnej akcji ratunkowej i nobilitującym zastosowaniu nieposrebrzanej łyżeczki
*********************************************************
Jak czują się wybawcy, którzy uratowali kogoś przed śmiercią lub trwałym kalectwem? Nie wiem. Pozostaje jeszcze kwestia kogo. Jak się okazuje istotna.
Ja czuję się jak zwykle, choć uratowałam dzisiaj życie jednej musze. Wiem, że muchy się zabija (brzmi to jednak makabrycznie, mówcie co chcecie...), ale mnie jedna wpadła dzisiaj do kawy, więc odstawiłam filiżankę (ze stoickim spokojem, nie mówiąc co się stało, bo akurat była u mnie dość wyabstrahowana kobieta z ważnego działu ważnej instytucji i nie chciałam, żeby się przeraziła, że takie rzeczy się zdarzają;) i zapomniałam o niej.
A potem sobie przypomniałam (jak się znowu chciałam napić kawy) - patrzę do filiżanki, a ta mucha żyje, chociaż ledwo. Wystawiła głowę na powierzchnię i dryfuje. Jakoś nie miałam sumienia wylać jej do zlewu, więc wyłowiłam ją łyżeczką i posadziłam na kawałku papieru toaletowego, żeby się odsączyła. Od razu ruszyła w drogę (mało żwawo zresztą), zostawiając za sobą brązowy ślad. Umieściłam ją z tym papierem na parapecie, żeby szybciej wyschła, bo tam sięgało ciepłe słońce. Łaziła niemrawo, ale poza papier się nie wybierała, więc miałam ją na oku cały czas, kiedy wykonywałam swoją robotę. No i żyło biedactwo (paskudztwo?) do momentu, gdy wychodziłam stamtąd (żwawo). Na odchodnym pokruszyłam jej trochę bułki na ten papier, żeby paradoksalnie nie zdechła z głodu (przeżywszy zachłyśnięcie się taką dawką kofeiny). I wtedy pomyślałam sobie, że przecież jak przyjdzie sprzątaczka (która już była w budynku, ale piętro niżej), to zwątpi - na parapecie wielka, naćpana mucha na papierze toaletowym z zapasami żywności w postaci chleba. Mogłaby sobie pomyśleć, że komuś (mnie) odbiło, a najprędzej nic by sobie nie pomyślała, tylko zgarnęła wszystko ścierką do wora na śmieci. Stwierdziłam, że nie mam innego wyjścia, jak wtajemniczyć ją w całą sprawę (czasem z nią gadam i kojarzy mnie raczej dobrze), co też uczyniłam po drodze. Wysłuchała mnie i mówi: eee tam, dziabnę ją gazetą i po wszystkim. Żeby to choć biedroneczka jaka była, ale mucha! Ja na to, że skoro jej (musze) tak się pofarciło z tym przeżyciem, to niech już żyje i niech zemrze naturalnie. I żeby jej nie zabijała. Upewniłam ją, że w domu też zabijam muchy (akurat!) i nie jestem ich miłośniczką, ale to było dziwne zdarzenie, no i nie w domu, tylko w firmie, więc co mi szkodzi trzymać jedną muchę póki sama nie zdechnie. Uśmiała się (pani sprzątaczka) i w końcu się zgodziła, konstatując filozoficznie: faktycznie dziwne, że przeżyła. No to niech żyje, ale jak zdechnie sama, to żeby nie było na mnie:))
*********************************************************
Jak czują się wybawcy, którzy uratowali kogoś przed śmiercią lub trwałym kalectwem? Nie wiem. Pozostaje jeszcze kwestia kogo. Jak się okazuje istotna.
Ja czuję się jak zwykle, choć uratowałam dzisiaj życie jednej musze. Wiem, że muchy się zabija (brzmi to jednak makabrycznie, mówcie co chcecie...), ale mnie jedna wpadła dzisiaj do kawy, więc odstawiłam filiżankę (ze stoickim spokojem, nie mówiąc co się stało, bo akurat była u mnie dość wyabstrahowana kobieta z ważnego działu ważnej instytucji i nie chciałam, żeby się przeraziła, że takie rzeczy się zdarzają;) i zapomniałam o niej.
A potem sobie przypomniałam (jak się znowu chciałam napić kawy) - patrzę do filiżanki, a ta mucha żyje, chociaż ledwo. Wystawiła głowę na powierzchnię i dryfuje. Jakoś nie miałam sumienia wylać jej do zlewu, więc wyłowiłam ją łyżeczką i posadziłam na kawałku papieru toaletowego, żeby się odsączyła. Od razu ruszyła w drogę (mało żwawo zresztą), zostawiając za sobą brązowy ślad. Umieściłam ją z tym papierem na parapecie, żeby szybciej wyschła, bo tam sięgało ciepłe słońce. Łaziła niemrawo, ale poza papier się nie wybierała, więc miałam ją na oku cały czas, kiedy wykonywałam swoją robotę. No i żyło biedactwo (paskudztwo?) do momentu, gdy wychodziłam stamtąd (żwawo). Na odchodnym pokruszyłam jej trochę bułki na ten papier, żeby paradoksalnie nie zdechła z głodu (przeżywszy zachłyśnięcie się taką dawką kofeiny). I wtedy pomyślałam sobie, że przecież jak przyjdzie sprzątaczka (która już była w budynku, ale piętro niżej), to zwątpi - na parapecie wielka, naćpana mucha na papierze toaletowym z zapasami żywności w postaci chleba. Mogłaby sobie pomyśleć, że komuś (mnie) odbiło, a najprędzej nic by sobie nie pomyślała, tylko zgarnęła wszystko ścierką do wora na śmieci. Stwierdziłam, że nie mam innego wyjścia, jak wtajemniczyć ją w całą sprawę (czasem z nią gadam i kojarzy mnie raczej dobrze), co też uczyniłam po drodze. Wysłuchała mnie i mówi: eee tam, dziabnę ją gazetą i po wszystkim. Żeby to choć biedroneczka jaka była, ale mucha! Ja na to, że skoro jej (musze) tak się pofarciło z tym przeżyciem, to niech już żyje i niech zemrze naturalnie. I żeby jej nie zabijała. Upewniłam ją, że w domu też zabijam muchy (akurat!) i nie jestem ich miłośniczką, ale to było dziwne zdarzenie, no i nie w domu, tylko w firmie, więc co mi szkodzi trzymać jedną muchę póki sama nie zdechnie. Uśmiała się (pani sprzątaczka) i w końcu się zgodziła, konstatując filozoficznie: faktycznie dziwne, że przeżyła. No to niech żyje, ale jak zdechnie sama, to żeby nie było na mnie:))
*********************************************************
Subskrybuj:
Posty (Atom)