niedziela, 28 maja 2017

Stary chwali się Klatą

**********************************************************

Stary chwali się Klatą póki może, a i tak tylko mały ułamek ludności miejscowej i przyjezdnej zdoła dostać się na to jego słynne już funeralne i znakomite Wesele. Szkoda. W ogóle szkoda. Jaki proces myślowy stoi za decyzjami z gruntu destruktywnymi, jawnie małostkowymi, a także nieodpowiedzialnymi w sytuacji, gdy dotyczą obywatelskich dóbr dość szeroko pojętych, społeczności zorganizowanej w państwo? 

Który raz w tym roku mówię: szkoda? 

Życie jest taką sztuką, gdzie wszyscy bohaterowie prędzej czy później giną (to się chyba tragedia nazywa) i są takie momenty, kiedy trzeba się z taką wiedzą poboksować, więc chcę i życzę sobie, żeby istniały miejsca, gdzie zamiast mdłego chłamu i skretyniałego pokrzepienia dostanę jakąś pełnowartościową pożywkę dla swoich zwojów mózgowych, gdy zechcę ich użyć w celu trochę bardziej wyrafinowanym niż proste ogłuszenie się. 

A póki co po drodze trafia mi się, chcąc nie chcąc, skromna produkcja uliczna: w przychodnikowych krzakach ptaki się wydzierają tak bezczelnie i tak nietaktycznie, że sama mam ochotę zajrzeć, co się tam dzieje, ileż to dziobków rozdartych sterczy tam potencjalnie z gniazdka wystawionego na całe zło tego świata. Mają szczęście, że nie jestem kotem. 

I z mijanego okna słyszę jeszcze kawałek czyjejś mowy na jakąś okropną prawdopodobnie okoliczność: „…po to, żeby się to nigdy więcej nikomu nie wydarzyło”. Ależ wydarzy się, wydarzy się na pewno.

a to gołąb pojedynczy i na betonie

**********************************************************

niedziela, 14 maja 2017

na skraju świata

**********************************************************

Gdybym babci nie złapała pełną garścią dosłownie za płaszcz, pofrunęłybyśmy w siną dal. Jakiś lokalny cyklon poderwał nas znienacka pomiędzy blokami tak zdradziecko, że ledwo zdążyłam jedną ręką przytrzymać się słupka, a drugą chwycić babcię za poły okolicznościowego trenczyka, dość brutalnie. Babcia jest pod wrażeniem – nigdy jeszcze czegoś takiego nie przeżyła, choć przeżyła sporo: liczne utraty, wojnę, stalinizm i dużo ogólnie przeżyć miała w swoim życiu prawie dziewięćdziesięcioletnim. Jednak takiego wiru nie doświadczyła nigdy. I to kilka metrów od domu. „Gdybyś mnie nie chwyciła, tobym się przewróciła”. „Tobyś pofrunęła”. „Ale ja do nieba wcale nie chcę”, babcia jest w tej kwestii kategoryczna. „Jaki śliczny piesek”. No śliczny. Fajny knypek. „A im bardziej rasowy piesek, tym mniej rasowa pańcia, nie uważasz?” 

Babcia ma pełną rację w obu kwestiach: że piesek jest fajny i że "cyklon" mógł nas co najwyżej przewrócić, ale nie mógł nas na pewno unieść w górę, poderwać do nieba, a co za tym idzie, nie dałby rady tym bardziej rozpirzyć całego osiedla, albo, idźmy dalej, miasta, a na koniec świata. Dlatego (upraszczając) Cioran jest śmieszny, gdy krzyczy: „Skoro nie ma ocalenia ani w nicości, ani w istnieniu, niechże z tego świata razem z jego wiecznymi prawami zostanie tylko pył!”. No bo jak to sobie wyobraża w praktyce? Teoria jest słuszna, ale traci powagę w zderzeniu z tą nieczystą zaiste praktyką, jaką jest życie, rzeczywistość, prawa fizyki itp. Pozostaje czystą deklaracją. Oczywiście wiadomo, że może się wydarzyć taki układ kosmiczny, jaki pokazał von Trier w Melancholii na przykład, który autentycznie rozbije w pył od razu całą planetę, kawałek Kosmosu, ale w skali ludzkiego życia, nawet tak długiego jak życie babci, szansa na to jest jednak abstrakcją. 

A Virginia Woolf jest rasowa (choć Woolfowie akurat – sami wilki – psy trzymali też raczej rasowe, ale w sumie zdarzało im się przygarniać różne n/n). 

Nie mam złudzeń, że ogarnę wszystko, to chyba oczywiste, i mam też świadomość, że mogłam wywołać co do Dziennika Woolf mylne wrażenie. „Jakżeby to było interesujące, gdyby ten dziennik mógł się kiedykolwiek stać prawdziwym dziennikiem: wtedy jednak musiałabym pisać o duszy, a czyż zaczynając go tworzyć, nie skazałam duszy na wygnanie? Kolej rzeczy jest taka, jak zwykle zresztą, że zamierzam pisać o duszy, ale życie nie daje za wygraną”, zapisuje Woolf. I ten Dziennik taki właśnie jest. I ma wydźwięk afirmatywny, mimo wszystko. Woolf żyje świadomie (stąd ten „heroizm” w jej kontekście - jeśli wziąć z Ciorana to jego rozróżnienie dwóch zasadniczych postaw: naiwnej i heroicznej, tj. świadomej). „Wszyscy opanowaliśmy sztukę życia”, pisze o sobie i swoich przyjaciołach. Ona to wie.

„A ja mam grubszą książkę”, woła babcia, która przeżyła prawie całe stulecie, i wyciąga prehistoryczną księgę kucharską-gigant („to nasz prezent ślubny”), dociążoną poradami, jak uśmiercać, oprawiać i patroszyć, dopiero potem gotować. „Tu jest wszystko o życiu”, mówi twardo. 

 Melancholia, reż. Lars von Trier

**********************************************************

wtorek, 2 maja 2017

O skokach w ogniste kąpiele

**********************************************************

„Jeżeli będzie Pan rozmawiał z Cioranem, to może dałoby się zainteresować go moimi utworami. Ale jeśli ten facet jest taki, jak go maluje jego felieton, to może nie warto gadać” – pisał Gombrowicz do Giedroycia, kiedy ten poprosił go o komentarz do artykułu Ciorana pt. Dogodności i niedogodności wygnania (a komentarz zaczął tak: „Słowa Ciorana zieją piwnicznym chłodem i stęchlizną grobu, ale zanadto są małostkowe”). 

Prawdopodobnie Gombrowicz nie czytał żadnej pracy Ciorana, poza tym artykułem. Zresztą wtedy (1952) mógł znać de facto tylko Zarys rozkładu i Sylogizmy goryczy, ale i tego raczej nie widział na oczy. Wyobrażam sobie Gombrowicza, jak przewraca oczami, doświadczając czegoś na kształt skrętu kiszek przy lekturze Na szczytach rozpaczy. Ten ton, ten diapazon… Prawda jest jednak taka, że łączy tych dwu gości całkiem sporo, co najmniej tyle samo, ile dzieli. 

Trzeba uczciwie pamiętać i nie przemilczać faktu, że Na szczytach rozpaczy napisał Emil Cioran 23-letni. Łatwo się irytować tym jego pesymizmem (otchłannym), bezkompromisowością (ostentacyjną) i męczeństwem (demonstracyjnym), na które czuje się skazany jako człowiek, znajdujący się w przymusowej sytuacji (skoro już się urodził) bezsensownego istnienia w równie bezsensownym świecie („Sens życia można zanegować z tylu powodów, że ich wyliczanie staje się zupełnie zbędne”). Łatwo ironizować, pastwić się nad Cioranem, zwłaszcza w kontekście faktu, że gość przeżył 84 lata, serwując wszystkim na co dzień stwierdzenia typu: „Życie to długotrwała agonia”, „Tylko człowiek tuzinkowy może pragnąć umrzeć ze starości” itp. A jednak jest Emil Cioran przenikliwy. I w gruncie rzeczy ma rację. To wszystko nie jest takie proste. 

Ale skąd ten Cioran? Skończyłam czytać Dziennik Virginii Woolf i jakoś dziwnym trafem właśnie on przyszedł mi do głowy. Mam świadomość, że to zakrawa na jakąś chytrą prowokację albo - w gorszym razie - imbecylizm, że w kontekście Virginii Woolf przywołuję i umieszczam uparcie akurat samych facetów, no więc muszę się usprawiedliwić. Po pierwsze: istotny jest fakt, że obracam się aktualnie wokół Dziennika Woolf, a nie jej literatury/publicystyki; to ważne, bo jest to jednak trochę inna perspektywa. Po drugie: autentycznie zaskoczyła mnie postać Leonarda, uderza w Dzienniku siła więzi łączącej tych dwoje, a w miarę czytania zyskuje się intensywne wrażenie ich wzajemnej nieodzowności, przystawalności; nie miałam pojęcia, że Woolf mogła pisać o Leonardzie w taki sposób, że ten związek był tak istotny, że bez Leonarda jej losy mogły się były potoczyć drastycznie inaczej (być może spędziłaby życie w zakładzie psychiatrycznym). Po trzecie: jest to też w końcu symboliczna twarz tamtej epoki (męska), jej obraz (patriarchalny), który Virginia Woolf próbowała dzielnie i nienaiwnie ruszyć z posad. I po czwarte: ta wąsata mimoza-premier to na zasadzie kontrastu z leżącym wtedy odłogiem potencjałem pierwiastka żeńskiego. 

A teraz jeszcze ten Cioran. Który przyszedł mi do głowy nie tylko w kontekście samej Virginii Woolf jako postaci w gruncie rzeczy tragicznej, a więc też heroicznej bez dwóch zdań, walczącej z chorobą, balansującej ciągle na granicy życia i śmierci („Czy ci, co z taką łatwością zalecają radość, zdają sobie sprawę, co to znaczy lękać się nadchodzącego obłędu, co to znaczy w każdej chwili podlegać torturze przeczucia jakiegoś okropnego szaleństwa?” [Cioran]), ale też w kontekście świata, całokształtu. Taka perspektywa, jak w Dzienniku - przekrój wzdłuż poprzez kawał życia aż do końca - zawsze robi wrażenie. Widać jasno, dokąd to wszystko zmierza. A ostatnie zapiski powalają. 
[Styczeń, 1941]
„W poniedziałek byliśmy w Londynie. Poszłam na London Bridge. Patrzyłam na rzekę; bardzo mglisto; kłęby jakiegoś dymu, może z płonących domów. W sobotę był kolejny pożar. Potem widziałam klif muru, wyjedzony, na rogu; wielki narożnik całkowicie rozwalony; bank; sterczący pomnik; starałam się wsiąść do autobusu; ale tłok taki, że wysiadłam. Straszliwe korki, bo ulice są wysadzane w powietrze. Więc metrem do Temple; i błądziłam po opuszczonych ruinach moich dawnych placów: spękanych, rozebranych; te stare cegły pokryte białym pyłem. Szare błoto i wybite okna; gapie; wszystko bez reszty splądrowane i zdemolowane”. 
(…) 
„Kiedyśmy weszli siedziała na trójnożnym stołku z robótką w rękach. Kołnierzyk miała spięty strzałką. I nie minęło nawet pięć minut, a już nam powiedziała, że jej dwóch synów zginęło na wojnie. Czuło się, że to dobrze o niej świadczy. Siedząc tak, starałam się wymyślić parę komplementów. Ale przepadły w lodowatym morzu pomiędzy nami. I potem nie było już nic”.
Virginia Woolf, Chwile wolności. Dziennik 1915–1941, WL, tłum. Magda Heydel 

A gołąb stoi na poręczy i nie zjeżdża 

**********************************************************