I’m not trying to rob you, I’m trying to help you, mruczę sobie pod nosem ku pokrzepieniu serca, które trochę mi się kraje, gdy twardą ręką wyrzucam rozliczne zawiniątka poutykane przez babcię w zakamarkach lodówki (resztki wszystkiego trzymane na szaro-czarną godzinę).
Poza tym rozmowa, na którą babcia ma nie tylko ochotę, ale też kompetencje, i myślę o tym, czytając Dziennik Virginii Woolf („Rozmawialiśmy o przyszłości świata, a także o Keatsie, o starości, polityce, hipnotyzmie Bloomsbury – o bardzo wielu rzeczach”)
A także patrząc na czarno-biały film (1904), odkryty nie tak dawno w archiwach Centrum Filmowego w Paryżu, na którym uchwycono Marcela Prousta, jak sobie pomyka w orszaku ślubnym wśród gości, kościelnymi schodami w dół. To niesamowite.
Co do Virginii Woolf i jej Dziennika, to na początek konstatacja zawsze odkrywcza w indywidualnym wymiarze, choć z perspektywy ogólnej prawie truizm:
Obecnie jestem pod wrażeniem momentu skomplikowanego powrotu z południa Francji, połączonego z wypadkiem, który widziałam dzisiaj rano: kobieta jęcząc słabym głosem: „Oj, oj, oj…”, przyciśnięta do bariery, a na niej samochód. Słyszałam ten głos przez cały dzień. Nie przyszłam jej z pomocą, ale ostatecznie uczynili to inni: piekarze czy kwiaciarze. Przygnębia mnie poczucie ogromnej brutalności i dzikości świata – oto ubrana na brązowo kobieta idzie sobie chodnikiem – aż nagle czerwony filmowy samochód wywija salto, ląduje na niej i słychać tylko to oj, oj, oj.Virginia Woolf, Chwile wolności. Dziennik 1915–1941, WL, Kraków 2007, tłum. Magda Heydel
**********************************************************
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz