Owszem, tak to wyglądało: Leonard Woolf, mąż Virginii, spędzał sporo czasu na przycinaniu jabłonek, rozpinaniu na murze śliw, a także przy rododendronach, zwłaszcza od momentu, kiedy Woolfowie kupili Monks House w Rodmell, dom w starym stylu z ogrodem na działce o powierzchni trzech czwartych akra, w którym pokoje były wprawdzie za małe, kuchnia ewidentnie niedobra, nie było gorącej wody ani łazienki, a co do klozetu, to w ogóle im go nie pokazano, jednak „te obiekcje musiały ustąpić miejsca zachwytowi nad rozmiarem, kształtem, bujnością i dzikością ogrodu. Nieskończoność drzew owocowych, nieoczekiwane kwiaty wychylające się spośród kapusty. L. był zadowolony bardziej, niż się tego spodziewał. Prawda jest taka, że ma zadatki na fanatycznego miłośnika tego ogrodu”. Tak pisała Woolf w swoim Dzienniku.
Czytam Dziennik i myślę to samo, co napisałam poprzednio w kontekście filmu o Prouście i wcale się tego nie wstydzę: To niesamowite. Bo to nie jest samowite („samowity”, jak się okazuje, oznaczało dawniej: naturalny, przyrodzony wg Słownika Języka Polskiego Doroszewskiego). Więc: to nie jest samowite, żeby duchy ożywały i przybierały postacie żywych ludzi. Czy wszyscy już tu są? Wszystkie duchy? Duchy schodzą się na imprezkę.
Virginia Woolf stała się znowu modna po filmie Godziny (2002), wyreżyserowanym przez Stephena Daldry’ego na podstawie książki Michaela Cunninghama.
Na tej fali (długoletniej zresztą) ukazała się wtedy po polsku także skrócona wersja jej Dziennika, pisanego w latach 1915-1941, zredagowana przez Anne Olivier Bell, żonę Quentina Bella, siostrzeńca Virginii Woolf, z jego wstępem (pełne wydanie Dzienników ma pięć tomów, a wersja, o której mowa, zmieściła się w jednym 700-stronicowym, Anne Olivier Bell wykonała więc pracę niemożliwą).
Dziennik czyta się mniej więcej tak, jak się patrzy na ten wygrzebany w przepastnych francuskich archiwach filmik z Proustem, a przy tej okazji na banalne życiowe okoliczności – czyjeś wesele, ślubny orszak, a autor arcydzieła nie gwiazdorzy, tylko myk, myk prześlizguje się w zwartym tłumie, bo przyjaciółka ma święto, więc po prostu wypada partycypować. I to wszystko sprzed stu lat
Wracając do Dziennika - z założenia miało w nim nie być nic „o duszy”, tylko o tym, co dokoła. I tak jest. Przelewają się tam tłumy w autentycznym, historycznym anturażu.
A Leonard robił mnóstwo różnych rzeczy. Virginia zresztą też. Para stulecia. Perfekcyjnie się uzupełniająca:
„L. mówił mi o Niemczech i o reparacjach, w jaki sposób wypłacane są pieniądze. Boże, jakiż ja mam słaby umysł – jak jakiś nieużywany mięsień. L. mówi, fakty do mnie docierają, a ja nie potrafię sobie z nimi poradzić. Jednak za pomocą niezwykle bolesnych ćwiczeń jestem w stanie zrozumieć z sytuacji międzynarodowej nieco więcej, niż z niej rozumie Nelly. A L. rozumie wszystko – absolutnie natychmiast wychwytuje wszystkie informacje z gazety, łączy je ze sobą i jest gotowy do objaśniania. Czasami wydaje mi się, że mój mózg i jego mózg są innego gatunku. Gdyby nie te przebłyski wyobraźni oraz skłonność do książek, byłabym całkiem zwyczajną kobietą”.
„Mamy w sobie, jak przypuszczam, kompletnie odmienne żywioły: we mnie towarzyski, w nim intelektualny. Ten silny towarzyski rys jest u mnie autentyczny. Nie uważam też, żeby zasługiwał na naganę”.
Pani domu i poetka w jednym. Staje z życiem w Dzienniku twarzą w twarz. I poznaje je takim, jakie jest. I je kocha takim, jakie jest. A następnie rezygnuje z niego.
"L. pracuje przy rododendronach..." to ostatnie zdanie w jej Dzienniku (poniedziałek, 24 marca 1941).
Z niusów: Podobno szykuje się film o duecie Vita i Virginia. Chodzi o związek Virginii Woolf z arystokratką, Vitą Sackville-West („Vita spędziła tu niedzielę, przemknęła przez wioskę swoim nowym, wielkim błękitnym austinem, który prowadzi pewną ręką. Ubrana była w prążkowaną żółtą bluzę i duży kapelusz, i miała neseser pełen srebra i koszul nocnych zawiniętych w bibułkę […]. Twarz ma jak bardzo dojrzały owoc winogrona, wąsik, odęcie; zrobi się nieco ociężała, ale na razie przechadza się na swych pięknych nogach w dobrze skrojonej spódnicy, i choć nieco zawstydzająca przy śniadaniu, to ma w sobie męski zdrowy rozsądek i prostotę, która odpowiada i L., i mnie. Tak, podoba mi się; mogłabym ją dołączyć na stałe do swojego orszaku; i przypuszczam, że jeśli życie pozwoli, to może być z tego jakiś rodzaj przyjaźni”.) Ciekawe, co wyjdzie z tego projektu.
Leonard Woolf
__________________________________________________________________________*Virginia Woolf, Chwile wolności. Dziennik 1915–1941, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007, tłum. Magda Heydel
**********************************************************
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz