Dla każdego coś adekwatnego: Ibsen dla Jana Klaty, Jelinek dla Eweliny Marciniak, dla gołębi wszystko, tylko nie suchy chleb, dla babci mięso. Babcia jest osobą niewiarygodnie po prostu mięsożerną. Nie jest mi obce wchłanianie porcji rekomendowanych przez producenta do spożycia dla czterech osób, nie są to jednak na ogół sznycle, sznycle i jeszcze raz sznycle na przemian z dyszkiem cielęcym oraz kurą. Babcia zmienia poglądy w zależności od tego, jaką wrzuci akurat stację w radiu, ale w kwestii mięsa zachowuje zdumiewającą konsekwencję: Wszędzie słyszę, że mięso jest zdrowe, mówi. Okey, odpowiadam, ale nie trzeba od razu jeść całego mamuta, zwłaszcza w sytuacji, gdy nie musi się biegać za nim po stepie.
Mówię do babci: Popatrz, Barack Obama gada sobie na forum publicznym z pisarzami o literaturze, z Davidem Attenborough o planetarnej ziemskiej przyrodzie i widać, jaki jest zmęczony, ale robi to, bo obchodzi go coś więcej niż własny układ trawienny zaczynający się gębą i zakończony odbytem. Babcia zgadza się ze mną, ale już za chwilę ma skrupuły, czy aby nie jest ta zgoda zbyt pochopna, no bo czy uchodzi zachwycać się kimś takim, niebiałym innowiercą, nieerupojeczykiem nawet. I wyobrażam sobie, że to na przykład babcia zapuszcza bez pardonu swoje równe pazurki do ucha reportera, obecnego na marszu, który odbył się jak co miesiąc na warszawskim Krakowskim Przedmieściu, ale tym razem w asyście wojska, wydłubuje mu słuchawkę i szarpie, a następnie grzmoci go parasolką. Wtedy wołam: idę do seraju! (se do raju), co oznacza: zakładam słuchawki! Babcia wie.
**********************************************************
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz