Abstrahując od postmodernizmu i jego cwanych sztuczek: okazuje się, że bohaterowie bestsellerowych amerykańskich powieści z półki, która nie obraża (zasadniczo) inteligencji odbiorcy, a także nie zawodzi jego bazowych wyobrażeń (w miarę dorzecznych) o tym, czym być powinna dobra (choć nie-wybitna) literatura, chętnie dają się przyłapać z Tołstojem lub Bernhardem w lewej lub prawej dłoni, więcej nawet – podczytują tych autorów nieoglądani przez nikogo, pozwalając im filcować swoje umięśnione, ogarnięte umysły. Oto próbka, bez zdradzania, co było dalej:
"Chcąc zwyczajnie wytchnąć od samej siebie, sięgnęła po Wojnę i pokój i na długo zatopiła się w lekturze.Autorka autobiografii zastanawia się, czy wszystko nie potoczyłoby się inaczej, gdyby wówczas nie dotarła do stron, na których Natasza Rostowa, najwyraźniej przeznaczona durnemu i dobremu Pierre’owi, zakochuje się w jego wielkim, wyluzowanym przyjacielu, księciu Andrieju. Patty tego nie przewidziała. W miarę jak czytała, strata Pierre’a odsłaniała się jak oglądana w zwolnionym tempie katastrofa. I chociaż prawdopodobnie sprawy wcale nie potoczyłyby się inaczej, jednak efekt, jaki wywarły na niej te strony, ich ważkość, był niemal psychodeliczny. Dopiero po północy skończyła czytać, wciągały ją teraz nawet opisy batalistyczne, a wyłączając lampę, z ulgą zauważyła, że w końcu zniknął zmierzch."
Wolność, Jonathan Franzen
To już reguła: nie mniej niż 600 stron. Czasożerne, opasłe tomiska – i Morfina, i Ości, i Cabré, i Wolność. Nie wybitne, ale (spoko) przeczytane.
**********************************************************
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz