Nie tacy wymiękali przy czytaniu Dostojewskiego (niespodzianka! będzie o Dostojewskim). W obu sensach, to znaczy „pozytywnie”, gdy dębieli, stuporzeli i słupieli, a ciarki (w oparach siarki) przetaczały się przez ich ciała w trakcie lektury, oraz „negatywnie”, czyli w taki sposób, że nie dawali rady, odpadali już po pierwszych kawałkach tekstu. Nie będę jednak obstawiać, którzy wymiękający stanowią większą grupę ani jakie są proporcje, ponieważ (znów surprise!) ci ostatni (ci „negatywni”) z powodu braku wspólnoty, jak również z tej przyczyny, że nie mają oni zwykle jakiejś konkretnej ochoty na zgłębianie kwestii, skąd ta niechęć (uff, gość gada, gada, gada - to najczęściej i to za mało) w ogóle mnie nie interesują w tym momencie. Interesują mnie za to wymiękli „pozytywnie” (trzej wybrani); i analogicznie - z powodu pokrewieństwa, korespondencji uczuć, a także dlatego, że tak dobrze się sprawili, zadając sobie trud bezwstydnego nazwania tego, czego doznali (to adekwatne słowo) przy zetknięciu z Dostojewskim.
Oddaję zatem głos zestuporzałym najpiękniej, w alfabetycznej kolejności:
Na „B”:
„Zagłębiłem się w Verlainie i Traklu, przeczytałem też Biesy Dostojewskiego, książki o takiej zachłanności i takiej radykalności, a w ogóle tak grubej książki nie czytałem nigdy przedtem, odurzyła mnie, na jakiś czas roztopiłem się w biesach. Kiedy się pozbierałem, nie chciałem przez pewien czas czytać niczego innego, bo byłem pewien, że przeżyję straszne rozczarowanie, wpadnę w przerażającą otchłań. Tygodniami wzbraniałem się przed jakąkolwiek lekturą. Niesłychaność Biesów przydała mi sił, wskazała drogę, powiedziała, że jestem na właściwej drodze ku wyjściu. Ta szalona i wielka literatura poraziła mnie, abym mógł wyjść stąd jako bohater.”
(Thomas Bernhard)
Na „C”:
„Wczoraj po raz kolejny przeczytałem piąty rozdział drugiego tomu Braci Karamazow – ten, w którym Iwan zwraca swoją przepustkę do wszechświata, stworzonego przez Boga, i nagle wybuchnąłem niepohamowanym szlochem.
Czytałem już te stronice nieskończoną ilość razy, lecz zamiast uodpornić się na ich moc, staję się wobec nich coraz bardziej bezbronny. Dlaczego? Przecież nie podzielam cokolwiek mściwych poglądów Iwana […] Czemu więc Iwan wbrew mojej woli wyciska mi z oczu łzy? Odpowiedź nie ma nic wspólnego z etyką ani z polityką, tylko z retoryką. W swojej tyradzie przeciwko zapominaniu krzywd Iwan dla własnych celów bezwstydnie gra na uczuciach (gdy mówi o umęczonych dzieciach) i posługuje się karykaturą (okrutnych obszarników). Znacznie większą siłę oddziaływania aniżeli jego (niezbyt treściwe) wywody mają akcenty bólu, osobistej udręki duszy, która nie potrafi znieść okropności tego świata. Tym, co mnie tak porywa, nie jest rozumowanie Iwana, lecz sam jego głos, prowadzony przez Dostojewskiego.
Czy te bolesne tony są prawdziwe? Czy Iwan „naprawdę” doznaje uczuć, do których się przyznaje, i czy zatem czytelnik „naprawdę” podziela jego uczucia? Na to drugie pytanie znajduję niepokojącą odpowiedź. Brzmi ona: tak. Nawet kiedy słuchamy Iwana i zastanawiamy się, czy on sam naprawdę wierzy w to, co mówi, nawet kiedy zadajemy sobie pytanie, czy chcemy powstać i za jego przykładem również zwrócić przepustkę, no i czy to, co czytamy, nie jest zwykłą retoryką, nawet kiedy pytamy, wstrząśnięci, jak Dostojewski, bądź co bądź chrześcijanin, wyznawca Chrystusa, mógł pozwolić Iwanowi wypowiedzieć tak mocne słowa, to w tym całym zawirowaniu mamy jednak czas pomyśleć: „Nareszcie! Oto na moich oczach toczy się bój o to, co najważniejsze! Jeśli komukolwiek (choćby Aloszy) dane będzie pokonać Iwana słowem lub własnym przykładem, to zaiste prawdziwość słów Chrystusowych zostanie potwierdzona!” Myślimy więc: „Chwała wam, Fiodorze Michajłowiczu! Oby wasze imię po wiek wieków rozbrzmiewało w komnatach sławy!”.”
(J. M. Coetzee)
I na „M”:
„Dostojewski tak mnie męczy, jakbym się zamknął w jednym pokoju z szaleńcem, ale takim szaleńcem, który może kiedyś zostanie ogłoszony świętym. Nie mogę się pogodzić z tym, że perspektywą człowieka jest ta organiczna bezkresność, jestem Europejczykiem, ufam raczej miarom i danym kartograficznym.
Opór, jaki czuję wobec jego stylu, topnieje w płomieniu temperatury dzieła niczym ołów w żarze kotła. Dostojewski zmiata wszelki opór: to jest coś więcej niż „literatura”, z tym nie sposób dyskutować. Albo trzeba się do niego przyłączyć, albo uciec. […]
Odcedzić z pospiesznego i niepohamowanego przegadania wszystko, co w Braciach Karamazow jest fatum i treścią, i wyczytać z nich ewangeliczne posłanie, to dla czytelnika męczące zadanie. W końcu jednak dyskutuje się z szaleńcem, ale siła tego szaleńca poruszyła i spustoszyła świat. I jeszcze ciągle pustoszy. Po przeczytaniu dwudziestu pięciu-trzydziestu stron jestem wykończony, zdenerwowanie, jakie wywołuje we mnie jego ton i gadatliwość dygresji, trwa jeszcze długo po odłożeniu książki. I nie sposób się od niego uwolnić! Wydaje mi się najzupełniej możliwe – co może któregoś dnia udokumentuje policja – że Dostojewski zabił człowieka.
(Sándor Márai)
No i bez komentarza.