środa, 25 lipca 2012

Mnie i mojemu zwątpieniu (w niecieknący dolnopłuk)

*****************************************************************

- Jak to mówią, do następnego razu – rzekł pan Józek w piątek na pożegnanie, a ja potraktowałam ten tekst sentencjonalnie raczej, niekonkretnie, uznając wprawdzie jego kasandryczno-prowokującą wymowę za całkiem uzasadnioną, gdyż jak ogólnie wiadomo spłuczki, a także inne tego typu wc diwajsy co jakiś czas się sypią, a pan Józek jest hydraulikiem, no ale bez przesady – jednak – żeby pod tym "następnym" mieć od razu na myśli jakąś konkretną datę, co dopiero "następny dzień"! A tymczasem pan Józek-profeta, co przyszło mi do głowy, ale później, operował pojęciem czasu w sposób jednak odmienny od mojego, pragmatyczny, który przystawał ściśle do wykonywanego przez niego zawodu - siekał go mianowicie, to znaczy czas, na przybliżone przedziały powiązane z życiem i śmiercią oporządzanych przez niego przedmiotów, to zaś przekładało się zwykle na bank (jednak!) na określone daty, nawet godziny, w kalendarzu stosowanym powszechnie w ramach UE. Więc pan Józek wiedział po prostu, co mówi i wcale go nie zdziwił mój niedzielny telefon oraz to, że już w poniedziałek musiałam pomykać rączo po pracy na następny toaletowy seans, odpływowy tym razem, z panem Józkiem, nie wykasandrzony przez niego bynajmniej, lecz logicznie wyprognozowany.

Pomykając, myślałam o tym, że mój czasowy rozmach - stąd do wieczności - był jednak dość dziecinny i na pewno z lekka by pana Józka zdegustował. Jak również o tym, że nie zetknąwszy się z Kantem, nie może być pan Józek zwykłym kanciarzem przecież. No chyba nie.

Balansując w neutralnym miejskim tłumie, o uszach oraz nosach sterczących standardowo, a także pomiędzy obcasami wyłażącymi spod kawiarnianych stolików, docieram do łazienki, będąc w nastroju przedsiębiorczym, a nawet awanturniczym, co pan Józek wyczuwa natychmiast i respektuje. Wypowiadam się ekspresyjnie, patrząc panu Józkowi prosto w czoło, na temat takich mniej więcej zagadnień, jak wolność wyboru w życiu, która dotyczy również wyboru hydraulików oraz częstotliwości ich wizyt. Następnie roztaczam przed nim dwie prosto skontrastowane wizje: 1) życie w piekle nagminnie wysiadających dolnopłuków oraz zbyt często puszczających uszczelek, 2) życie w szczelnym, dyskretnym otoczeniu sporadycznie cieknących rur i od święta zatkanych odpływów. Które uważa on sam za bardziej znośne? Pan Józek dokonuje trafnego wyboru. Żegnamy się sympatycznie, bez kasandrzenia, demonstrując sobie wzajemny szacun.

A teraz siedzę i "szukam uśrednionego kosztu tego dnia", jak powiedział wczoraj do klienta pewien konsultant od aplikacji biznesowych. No żartuję! Jeśli czegoś szukam, to na pewno nie jest to uśrednione.


*****************************************************************

środa, 18 lipca 2012

Weltanschauung

*****************************************************************

Za siedmioma skrzyżowaniami z sygnalizacją świetlną oraz za jednym mostem przerzuconym przez rzekę dość głęboką, żeby dał w niej radę zatonąć średniej wielkości statek (wycieczkowy, raczej kameralny, co się jednak dotąd nie zdarzyło), za szesnastoma mniej więcej przystankami firmy MPK, licząc od nieprzypadkowego zupełnie punktu na planie pewnego miasta w pozacentralnej Polsce (ale bez dostępu do Bałtyku), żyła sobie sfinksowata postać, do złudzenia przypominająca kota. Charakteryzowała się m. in. unikalną kombinacją wdzięku i nonszalancji, niedbałości wręcz wyzywającej, oraz tym, że posiadając szerokie życie wewnętrzne, które pochłaniało bezwzględnie całe teradżule energii, eksploatowała swój zaawansowany mózg spokojnie i z umiarem, co objawiało się na co dzień dłuższymi okresami pozornego bezruchu. Ona sama, to znaczy sfinksowata - co istotne dla tej historii - definiowała się najchętniej poprzez pewną poważną relację, jaka się nawiązała kiedyś, dziwnym trafem, między nią a istotą człekokształtną (jedną taką - to o mnie! to o mnie!), a więc jakby innego gatunku. Była to więź dość szczególna, od początku niebezpiecznie mocna, która rosła i rosła, i rosła, aż któregoś deszczowego wieczoru, gdy człekokształtnej rozsypał się całkiem światopogląd, zamruczała do niej sfinksowata swoją sfinksią mową jakoś tak:
- Nic się nie bój. Mam specjalne właściwości i potrafię zmieniać postać świata, wchłaniać jego immanentny brud i zaklinać. Chodź, to cię nauczę.
Człekokształtna długo skakała z radości. A wszyscy, którzy tam byli, zauważyli to oczywiście, ale nikt nie wiedział, co się stało. Odtąd żyła jasno i dotkliwie (zwłaszcza wtedy - muszę to dodać na wszelki wypadek - gdy zamierała w pozornym bezruchu).

Oto bajka, która wystawia na próbę cierpliwość czytającego. Jeśli chcecie dać mi do zrozumienia, że wam się nie spodobało, dotknijcie po prostu łapą swojego lewego ucha. Tyle.

Lewe ucho

*****************************************************************

piątek, 6 lipca 2012

Sądzę, że dzisiaj jest piątek

****************************************************************

Sądzę również, że to z powodu nawrotu uczucia niedosytu i głębokiego żalu pod adresem hardej Egzystencji, która nie dała Franzowi Kafce żadnej uczciwej szansy na dokończenie kilku utworów literackich, w tym powieści pt. Zamek - że to z tego powodu przestałam się wysypiać, grzebiąc z dużym przejęciem tu i tam, wertując.
I że to właśnie dlatego, kiedy wreszcie znużona padłam, wprawdzie bez zamiaru zasypiania, ale chyba zasnęłam jednak i w czasie snu się to wszystko rozegrało, choć właściwie to nie był sen, w każdym razie na pewno nie znajdowałam się jeszcze na jego dnie, byłam tylko jakby zanurzona, bo słyszałam wszystko wyraźnie – pojawił się przede mną ten nieprawdopodobny, skandalicznie zdekomponowany osobnik, który miał głowę jakby nadłamaną w karku, przekrzywioną nienaturalnie, a w dłoni, wychodzącej wprost z brzucha, trzymał chusteczkę. Nie rozszlochał się jednak wcale, jak można by oczekiwać (w sumie), lecz kierując wprost na mnie mocny wzrok, udzielił mi darmowej, egzystencjalnej porady, o którą nie zdążyłam nawet prosić:  - Po ludzku, arcyludzku musisz do tego podejść – rzekł i zabrzmiało to bardzo dobitnie, nawet surowo. Następnie drugą ręką, prawą, tradycyjnie, o dziwo, umiejscowioną, złapał się za obwisłą czaszkę, która mu wciąż opadała, być może z powodu upału, który panował bezdusznie w tym moim jawo-śnie, a być może z powodu bólu. Wtedy nadjechał z lewej strony wóz wiejski, drabiniasty, jak z germańskiego skansenu żywcem wyjęty, ale bez konia, więc N. (bo był to oczywiście Nietzsche) pochwycił dyszel i zaprzągł się do niego dość sprawnie. Po czym odjechał. A gdy tylko opadł za nim kurz, tak morderczy dla każdego astmatyka, przez te same magiczne drzwiczki do tej samej niewielkiej przestrzeni tego samego, wciąż chyba trwającego, sennego widzenia (mojego), wszedł gwałtownie, lecz zapukawszy uprzednio, pisarz polski Witold Gombrowicz, który jednak tak się ustawił, że patrzyłam na niego pod słońce. Miał na sobie sweter i marynarkę, której nie zamierzał bynajmniej zdejmować pod wpływem gorąca. W dłoniach oczywiście gniótł czapkę. Wszedł ewidentnie po to, żeby przemówić, co też uczynił, na dodatek z wielką swadą. Zrobił się z tego paradoksalnie (to nie on był przecież filozofem) całkiem spójny, pojęciowy wywód na temat jego osobistego stosunku do egzystencjalizmu:
- Jest to jasne, choć w gruncie rzeczy ciemne – zaczął - że poza świadomością istnieje byt. Zawsze to wyczuwałem. I dlatego uważam, że zabrnięcie ludzkiego ducha w egzystencjalizm było nieuniknione. Ale teraz – ciągnął energicznie - egzystencjalizm chce się dobrać do mnie całego. J e s t e m  egzystencjalistą (zabrzmiało to, o dziwo, kategorycznie) poprzez sposób odczuwania świata, a także widzenia go, ale opieram się egzystencjalizmowi filozofów, teoretycznemu i systematycznemu, ponieważ świat, który z niego powstaje jest sprzeczny z moim życiem. Gdy mi mówią egzystencjaliści o świadomości, lęku i nicości, wybucham śmiechem nie dlatego, żebym się z nimi nie zgadzał, lecz dlatego, że muszę się z nimi zgodzić. Zgodziłem się i co? I to: nic się nie stało.
To powiedziawszy, pisarz roztopił się, rozpłynął, tak jak wszystko na tym ziemskim globie, jak sam glob, zawieszony w kosmosie, który nie może w związku z tym zapewnić nam gruntu pod nogami.

Po tym wszystkim otwieram wreszcie oczy. I jeśli się nie mylę, patrzą na mnie kotki w niewielkich ilościach (szt. 1).

Po tym wszystkim przecieram mocno oczy. I jeśli się nie mylę, nadal mogę powiedzieć to samo: nie wiem wprawdzie, kim jestem, NIE WIEM, jednak wiem, kiedy mnie deformują. Konstatuję to z ulgą. Uff.

Przypomina mi się anegdota, jak Gombrowicz któregoś dnia wybierał się na pocztę w Tandilu i zaczepiła go Nona (właścicielka domu, gdzie wynajmował pokój). Rozmowa wyglądała następująco:

N. – Drogi panie Witoldo, nic pan nie robi, traci tylko czas z tymi smarkaczami, więc może nadałby mi pan telegram do córki...
W. – Oczywiście, señora… jakiej treści?
N. – Króciutki, Witoldo – podaje zapisaną kartkę – tylko to.
W.G. bierze papier do ręki, czyta i nagle zamiera w bezruchu.
W. – Ale czy… czy muszę to przepisać ?
N. – Nooo, tak… napisze pan: czekamy na ciebie stop mamusia… to do mojej córki, pan rozumie?
W. – (zmieszany) Señora, zrobiłbym to z miłą chęcią, ale jak mogę się podpisać „mamusia”?


  Witold Gombrowicz z kitkiem

****************************************************************