Wiadomo, że złe tłumaczenie z jednego języka na drugi może w mniejszym lub większym stopniu, a niekiedy nawet całkiem, wypaczyć sens wypowiedzi i nadać jej znaczenie inne zgoła, czasem szokujące i fatalne, jak to się przydarzyło niedawno z pewnym orędziem, dość desperackim zresztą, polskiego premiera, za jego własną przyczyną (sama kancelaria wypuściła wersję z błędem po angielsku). Więc warto się pochylić z przesadną nawet dbałością nad procesem translacji, zwłaszcza jeśli wypowiedź dotyczy treści wrażliwych w skali ogólnoludzkiej i światowej.
W każdym zresztą przypadku należy się pochylić, bo można popaść w śmieszność lub wzbudzić konsternację jakimś błędem, jak to się udało pewnemu wydawnictwu z kolei na przykład, zapewne w ferworze, które reklamując jedną ze swych nowości, a dokładnie thriller pt. Ocalić jednego Andrew Grossa, cytuje Washington Post w następującym przekładzie: „To najbardziej wzruszająca i pasjonująca z dotychczasowych książek Grossa, którą miłośnicy II wojny światowej powinni dodać do listy lektur obowiązkowych”. Hola, hola. Miłośnicy II wojny? To musi być naprawdę arcyciekawy target – grupa takich fanów, perwersów-militarystów, zakochanych w II wojnie (a dość prawdopodobne, że i w Adolfie Hitlerze w takim razie). To mnie zaciekawiło. Jak jest w oryginale? Chcecie wiedzieć? Jest dokładnie tak: “Gross has written his most heartfelt and compelling book to date, and fans of World War II fiction should add this to their reading lists”. Więc nie chodzi o fans of World War II, lecz o fans of World War II fiction. A to robi wyrazistą jednak różnicę.
Jeśli chodzi o wojnę, nie zamierzam bynajmniej czytać wyżej wymienionego thrillera, ale mam obejrzany na świeżo Szron Litwina Sarunasa Bartasa, i być może zresztą dlatego wyczuliłam się tak na niuanse okołowojenne, działające bardziej podprogowo niż wprost. Ten film mnie zahipnotyzował na sto paręnaście minut, żeby w finale wyrwać gwałtownie z tej hipnozy. Zakończenie, nawet jeśli podskórnie spodziewane, działa jak cios obuchem, ucina egzystencjalny chocholi taniec, w jaki się popada razem z bohaterami, wywołuje odruch buntu. Nie!
Para głównych bohaterów – chłopak (Rokas) i dziewczyna (Inga) – to w pewnym sensie loserzy, którzy żyjąc w świecie pogrążonym w stanie hibernacji, i nie tylko z powodu zimy, ale także z powodu ogólnej beznadziei (a co mnie może czekać? pyta Inga), pchają się w poszukiwaniu sensu, jak ćmy do ognia, w stronę ludzi, którzy o coś walczą. Jadą (przez przypadek) z pomocą humanitarną na ukraiński front. Lecz ten ogień przy bliższym kontakcie okazuje się pożogą, niszczącą i bezsensowną. Dotknięcie grozi kalectwem oraz śmiercią. Wojna jest zła, mówi ukraiński żołnierz, który ma brygadę wyspecjalizowaną w zbieraniu wojennych trupów w celu pochówku, więc ta banalna prawda brzmi w jego ustach wiarygodnie, w przeciwieństwie do pokrętnych dywagacji na temat nieco trudniejszy: dlaczego mimo to trzeba ją toczyć? Rokas i Inga widzą, że wszyscy, którzy z wojną się stykają, deprawują się, począwszy od dziennikarzy i reporterów, zmieniających się nieuchronnie w hieny okołowojenne, poprzez różne łajzy, które chcą sobie bezkarnie pozabijać, po żołnierzy, z nimi samymi włącznie. Rokas zmienia się stopniowo, pod wpływem różnych zdarzeń, w desperata, który brnie coraz dalej, także w sensie fizycznym, aż w końcu przekracza cienką czerwoną linię. Bo nawet tam, w epicentrum, na linii frontu w Donbasie, myśli, że może na sucho przybliżyć się do wojny, że to jest coś… no właśnie: co??
Kończy się, jak zawsze: więc to już/ wszystko/ mamo// tak synku/ to już wszystko//a więc to tylko tyle// tylko tyle// więc to jest całe życie// tak całe życie (T. Różewicz, Czas na mnie).
**********************************************************