A jakby ktoś chciał wiedzieć, to zamieniłam Wita na Witolda. Oraz fikcję na autentyk. Niezłą fikcję na niezły autentyk. Na biografię/historiografię, na którą jak najsłuszniej porwała się autorka Klementyna Suchanow, skoro Jerzy Jarzębski, uznany gombrowiczolog, nie kwapił się specjalnie, czemu zresztą wcale się nie dziwię. Mam na myśli dwa duże tomy, które mają znamienny tytuł Ja, geniusz. I nawet gdyby podmiot pozostał w tym tytule domyślny, a wcale tak nie jest, bo nazwisko geniusza też w nim pada, i tak byłoby dość łatwo domyślić się, że to biografia Gombrowicza. Komuż by innemu mogła być poświęcona taka książka? Poniedziałek: Ja, geniusz. Wtorek... Środa... Czwartek... itd. Gombrowicz. Ja, geniusz. Ja z Gombrowiczem w tytule przeczytam raczej wszystko, nawet biografię.
Z odrazą tedy i tylko żeby ustalić prawdę historyczną zmuszony byłem powołać się na coraz liczniejsze ostatnio opinie, z uporem głoszące, że nie jestem wariat, tylko geniusz, tak kończy Gombrowicz swoją dość detaliczną odpowiedź na krytyczny list, wysłany przez publicystę Zbigniewa Grabowskiego do redakcji Kultury „w sprawie zjawiska zwanego Witoldem Gombrowiczem” (Jego dziennik jest nieznośnym pokazem egocentryzmu, autoreklamy, zazdrości wobec innych, epatowania południowoamerykańskich burżujów, wszechstronnych urazów, pisze m.in. Grabowski). Gombrowicz w odpowiedzi bez fałszywej skromności wylicza swoje sukcesy i pożera tego Grabowskiego po prostu z kościami, żywcem (Kim jest p. Zbigniew Grabowski? Słowo daję, dobrze nie wiem. Na pewno coś pisze – chyba felietony – gdzie? – bodaj w Wiadomościach, czasem w Kulturze – ale nazwisko jego pokiełbasiło mi się z setką innych felietonistów, funkcjonujących w prasie krajowej, tudzież emigracyjnej, i naprawdę nie umiałbym go wypośrodkować z tej kupy papieru, Jerzy Giedroyc, Witold Gombrowicz, Listy 1950-1969.)
A teraz z tego powodu, że Witold lubił pożerać obywateli na mieście, używając różnych argumentów, w tym zdarzeń historycznych (takich na przykład jak fakt, że w przejętym przez Kotkowskich, czyli rodzinę matki, majątku o nazwie Bodzechów, w czerwcu 1787 r. przespał się jedną noc Stanisław August Poniatowski), trzeba przejść w tej biografii przez fazę historyczno-sklerotyczno-anegdotyczną, nie ma zmiłuj. Ale ja tym razem pomęczę się z ochotą.
Więc w bodzechowskim dworze, należącym do Kotkowskich, udzielających się towarzysko, zgodnie z polską ziemiańską tradycją, dla których „każda okazja była dobra, by zasiąść przy stole”, stworzono coś w rodzaju resursy, gdzie serwowało się obfite i urozmaicone posiłki, a ulubioną przez dzieci anegdotą była opowieść o jednym z gości, który „tak objadł się i opił w czasie balu, że kazał się zaszyć w prześcieradło w obawie przed pęknięciem” (Klementyna Suchanow, Gombrowicz. Ja, geniusz, Czarne 2017).
Równie realna obawa towarzyszy mi zawsze na jednym takim osiedlu, gdzie gołębie są jak kuropatwy odżywiane całodobowo. I balans na granicy pęknięcia/nie pęknięcia to dla nich chleb powszedni. Czy jedzą obywateli, tego nie wiem.
tu stał kiedyś dwór w Bodzechowie
**********************************************************