niedziela, 19 sierpnia 2012

Nic innego nie mogę zrobić

*****************************************************************

Gdy zawoziłam Dumę do weta w poniedziałek, była kotkiem, który jadł wprawdzie słabo od tygodnia, ale był w dobrej formie, co potwierdziły badania. I nie zdążyła nawet zbytnio schudnąć. USG wykazało jednak, że ma guza, a weterynarz stwierdził, że nie ma na co czekać, trzeba to zoperować jak najszybciej, usunąć. Zwłaszcza że kotek w dobrej formie, więc tym bardziej. Bałam się. A jednak wet jak mantrę powtarzał "dobry/dobra" jako epitet wiodący: forma dobra, rokowanie dobre, myśli też był dobrej zdecydowanie. Więc mnie tym optymizmem uspokoił. Nawet zaraził. Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Tyle że wręcz przeciwnie do rokowań. Nie miałam cienia szansy, żeby tę moją koteczkę dostojną, pełną powagi, kochaną tak łapczywie, jakoś ratować. Uratować. Nic.

*****************************************************************

piątek, 17 sierpnia 2012

***

*****************************************************************

Muszę napisać to, w co nadal nie mogę uwierzyć. Duma nie żyje. Umarła w środę w nocy, kilka godzin po operacji.

*****************************************************************

niedziela, 5 sierpnia 2012

Jak nie, skoro tak (zachwyca!) [co nie znaczy, że Pimko ma rację]

*****************************************************************

Piątek 

W piątek wieczorem burza, której wiatr i niepokój mógł się nawet podobać w pierwszym rzucie, gdyż niebo pociemniało i światło jakieś kosmiczne, patetyczne nadało całej przyrodzie nowy kształt. Lecz która błyskawicznie (sic!) przepoczwarzyła się w bestię ugodzoną, rycząco-grzmiącą, fosforyzującą nienaturalnie. Zaczęła ciskać gromy ponadprzeciętnie wściekle, jakby chciała za wszelką cenę unicestwić każdy z nich nieodwracalnie. To był pogrom po prostu. Pogrom gromów. Plus ulewa. Najpierw luźne krople, potem gęste, a po chwili zwarta ściana, gigantyczny, wielkoformatowy chlust, który wywołał popłoch pośród licznych postaci, przemieszczających się pieszo, głównie ludzkich, ale też zwierzęcych, z których każda poczęła pędzić w swoją stronę. Byle nie pod najbliższe drzewo. Także ja. Także bez parasola. Jak najbardziej. Za to z firmowym lapkiem, umieszczonym w ozdobnym FILCOWYM kuferku. Więc pociekło wszystko i przeciekło, połączyło się w strumienie i potoki. I pioruny umierały nadal obficie w zetknięciu z celem, ja ze strachu, również obficie, mając jasną świadomość swojej nieobojętności elektrycznej, a także egzystencjalnej, gdyż jednak bardzo chciałam przeżyć.

Sobota 

Moim zdaniem nie było burzy.

Niedziela

Burza przedpołudniowa, całkiem inna, ucywilizowana jakaś, a więc paradoksalna, zmoderowana jakby, jednak grzmiąca, tak że można było nie czuć się pewnie, a nawet bać się trochę, ale też jednocześnie bawić się swoim strachem, zwłaszcza jeśli przebywało się właśnie w domu. Dlatego wstałam w pewnym momencie i dla żartu (ale nie do końca) wyciągnęłam rękę w rozkazującym geście, znanym skądinąd (Stój!), ale burza nie zatrzymała się, nie zawiesiła. Trwała sobie w najlepsze dalej. A ja nie wyciągnęłam ręki po raz drugi. Bardzo przepraszam.


 *****************************************************************