Więc Pawlikowski oldskulowy, a Karpowicz „w temacie” miłości neoficki (jego powieść pt. Miłość mam na myśli), ja zaś – wychodzi na to – malkontencka i w malkontenctwie swym ogólnikowa jakaś. Trochę tak.
Na film Pawlikowskiego pójdę prawdopodobnie jeszcze raz, bo jednak we mnie siedzi, za to Miłości Karpowicza drugi raz czytać nie zamierzam. Ten jeden (którego nie żałuję absolutnie) całkowicie mi wystarczy.
A teraz kiedy wracam z wiśniami i malinami, które kupuję w mieście, bo koło 18-tej u nas na wsi już asfalt zwijają i mowy nie ma o tym, żeby dostać takie owoce nietrwałe, sezonowe o tej porze, powietrze jest nagrzane, a na trzepaku wisi dywan po bożemu i liście szeleszczą dużo śpiewniej niż foliowe reklamówki, łapię się na myśleniu o tym filmie. A ono przechodzi w myślenie o rodzicach.
"Za subtelność i piękne życie" dziękował mojemu tacie pewien ksiądz, obiecując w zamian niebo. Sama lepiej bym tego nie ujęła, gdybym chciała myśleć w trybie summ. Ale nie chcę. Zrywam parę „chlebków”, które płożą się, włażąc na chodnik. Tak nazywaliśmy kiedyś owoce malva neglecta (malwy zaniedbanej). Czemu zrywam? Bo chrupaliśmy je często. Kiedy? Kiedy niebo było tu.
Malva neglecta, czyli Ślaz zaniedbany (z owocami w postaci "chlebków")
**********************************************************